sobota, 28 lipca 2012

Kuala Lumpur – miasto, które trzeba odwiedzić !




            W końcu od zakupu biletów do Kuala Lumpur doczekaliśmy tej wymarzonej chwili. Wciąż powtarzaliśmy „jeszcze trzy tygodnie”, „jeszcze tydzień”, „o kurczę! To już jutro!”. No i stało się!
            Budzimy się we wtorek, gdy na dworze jest jeszcze ciemno, szybko sprawdzamy, czy wszystko jest spakowane. Idziemy pod klinikę. Punktualnie o 7.30 podjeżdża po nas bus (czysty, schludny, klimatyzowany), ruszamy na prom, a dalej do Krabi. Na niebie zbierają się chmury i zaczyna padać. Większość drogi staramy się przespać, bo wiemy, że za parę godzin nie będzie taryfy ulgowej. Dojeżdżamy przed 10.00 na lotnisko w Krabi – całkiem sympatyczne, czyste, malutkie. Nasi współpasażerowie pytają, czy ktoś gdzieś leci. Odpowiadamy, że to my – byli trochę zdziwieni widząc nasze malutkie plecaczki ;). Samoloty odlatują stąd co godzinę. Do Kuala Lumpur jest tylko jeden lot dziennie.
            Po porannej kawie, zwiedzeniu każdego zakamarka lotniska, objedzeniu się suszonymi bananami z karmelem i chilli (tak, tak! I do tego są bardzo dobre!) otwierają się bramki, podjeżdża samolot, a my pakujemy się na pokład. Lecimy z Air Asia, cały samolot jest wypełniony ludźmi. Chwila obowiązkowych komunikatów i startujemy! W czasie lotu oglądamy okolicę. W końcu jedna z wysp zaczyna nam coś przypominać. „Co tam jest w dole, skądś znam ten kształt…”. To LANTA!






 Niestety za chwilę byliśmy już nad chmurami i nic nie było widać. Przeglądamy doczepione do siedzeń gazety rozmawiamy, w pewnym momencie zauważamy, że pod nami jest jakieś większe miasto. Zastanawiając się, co to może być słyszymy komunikat: „Prosimy zapiąć pasy, zbliżamy się do Kuala Lumpur, będziemy lądować”. Cały lot zajął nam jakieś 40 minut. Jesteśmy na lotnisku międzynarodowym. Idziemy spory kawałek drogi do terminalu. Stąd bierzemy oczywiście mapę i szukamy SkyBusa, który ma nas zawieźć do centrum. Nie zajmuje nam to zbyt wiele czasu (ten zmysł orientacyjny Kuby!). SkyBus też niczego sobie – nowy, pachnący, klimatyzacja, a w telewizorze Jaś Fasola J. Droga trochę nam zajmuje, ponieważ centrum od lotniska dzieli jakieś 60-70km. Po drodze widzimy m.in. tor wyścigów Formuły 1


, gdzie niedługo będzie się odbywać Moto GP, meczety, olbrzymie (naprawdę olbrzymie) osiedla domków jednorodzinnych (choć są to raczej wille). W końcu jesteśmy w centrum. Sprawdzamy i pytamy, jak trafić w okolice naszego hotelu. Niestety chyba najlepszym wyjściem będzie wzięcie taksówki. Już wiemy, że przepłacimy, a niedługo dowiemy się, że przepłaciliśmy dziesięciokrotnie. Umawiamy się z taksówkarzem na podwózkę za 20 ringgitów, czyli około 20 zł – przeżyjemy. Oczywiście nawet taksówkarz nie wiedział, jak jechać, w końcu jednak mu się to udało. Byliśmy na Jalan Yap Ah Loy, gdzie znajduje się nasz Chill Inn Hostel. Wchodzimy do recepcji, chcemy się zameldować. Oczywiście słyszymy, że naszego pokoju niestety nie ma… Ale nasze rozdrażnienie mija po kilku sekundach, gdy dowiadujemy się, że zamiast tego jest pokój, który ma prywatną łazienkę. No cóż zrobić – trudno J. Pokój okazuje się kwadracikiem, gdzie mieści się zaledwie łóżko i zostaje kilkanaście centymetrów po bokach na przemieszczanie się. Ale nie jest źle. Jest czysto, mamy klimatyzację, łazienka nie jest najgorsza, do tego telewizor, wi-fi, ręczniki i śniadanie w cenie. W cenie 50 ringittów za noc od osoby, co później zdumiało wszystkich, którym to mówiliśmy J.
            Jest po 18.00. Co robić? Szybkie odświeżenie się i ruszamy na miasto! W recepcji dowiadujemy się, że najlepiej poruszać się pociągiem – tzw.KL Monorail/Rapid Kuala Lumpur. Cena biletu gdziekolwiek to nie więcej niż 2zł – przeklinamy taksówkarzy… Recepcjonista mówi też, że załatwi nam na następny dzień wycieczkę objazdową po mieście za 60 ringgitów. Cena, jak marzenie, bo wszystko, co widzieliśmy zaczynało się od 150.
            Wychodzimy z hotelu, idziemy na pociąg. Po drodze mijamy lokalny sklep, gdzie stoisko mięsne to kilka palet i skrzynek po piwie. Much zatrzęsienie, a przy ulicy leżą skrzynki z krowimi nogami jeszcze ze skórą i włosami… Znajdujemy naszą stację, kupujemy bilety, a właściwie żetony i szybko znajdujemy odpowiedni peron. I tu musimy pochwalić komunikację miejską w KL. Nie dość, że wszystko czyste, przejrzyste, świetny pomysł z żetonami, które skanujemy przy wejściu na stację i zostawiamy w automacie, by wyjść ze stacji docelowej. Naprawdę klasa!


 Na wszelki wypadek pytamy jedną kobietę, czy dobrze się kierujemy na Petronas Towers (nasz punkt docelowy na dziś). Okazała się ona bardzo pomocna, ponieważ wskazywała nam, gdzie wysiąść, w którą stronę iść. I kolejna rzecz, na którą zwróciliśmy uwagę – każdy, niezależnie, czy policjant, ochroniarz, sprzątaczka, młody, czy stary biegle włada angielskim. Coś pięknego! Do tego zauważamy, że mimo iż Malezja graniczy z Tajlandią, nie ma tu ani jednej osoby o charakterystycznej tajskiej urodzie. Najwięcej tu Hindusów oraz Japończyków. Po drodze słyszymy znane nam już z Lanty muzułmańskie modlitwy, wychyliliśmy się ze schodów, by zobaczy wspaniały meczet Masjid Jamek. Co więcej od kilku dni trwa ramadan!


Po paru przystankach jesteśmy na Kuala Lumpur City Centre (KLCC). Po wyjściu, zastanawiamy się, jak dość do bliźniaczych wiez. Ale nie jest to trudne, bo nie sposób je przeoczyć. W końcu to jeden z najwyższych budynków świata. Po kilku minutach dochodzimy pod Petronas Towers. I w tym momencie nie wiem, co dalej napisać.


   
  Wieże, okolica robią niesamowite wrażenie. Tym bardziej, gdy ogląda się je nocą – wspaniale podświetlone, dookoła towarzystwo drapaczy chmur, które również nie odbiegają wiele wysokością, mnóstwo turystów robiących zdjęcia – swoją drogą naprawdę trzeba się postarać, by objąć tak ogromne budynki obiektywem!


 Robimy mnóstwo zdjęć ze wszystkich stron. Zapewne mieliśmy przy tym cały czas otwarte usta z wrażenia. W końcu postanowiliśmy wejść do środka Suria KLCC. A tam… najlepsze sklepy, marki, o których czasem słyszeliśmy w telewizji, albo i nie słyszeliśmy w ogóle J. Gucci, Miu Miu, Marc Jacobs, Patek Philippe, Harrods i czego tylko dusza zapragnie! Oj dziewczyny by tu szalały! My tylko robiliśmy zdjęcia. A największe wrażenie zrobił na nas sklep Candylicious, gdzie można kupić słodycze wszelakiej maści: M&M'sy, których nie zobaczycie w Polsce, czekolady niemieckie, francuskie, belgijskie no i ściana z żelkami. Ona naprawdę istnieje!!!







   Aaa longboard'y !

Wychodzimy z drugiej strony centrum, gdzie znajduje się wielki plac – świetna fontanna wokół której siedzi mnóstwo turystów czekając na wodny pokaz ze światłami i muzyką.





 I znów nie znajduję słów, by to opisać. Wyobraźcie sobie wieże Petronas w niesamowitym oświetleniu (powtarzam się, ale robi to niesamowite wrażenie), świetnie zaprojektowana, podświetlona fontanna, tryskająca wodą i podświetlana do muzyki Stinga, dookoła park, po którym spacerują i biegają ludzie (jak wspaniale musi się tu uprawiać jogging!), trochę dalej małe baseny, gdzie za dnia pluskają się dzieciaki, a dookoła znów olbrzymie biurowce oraz wieża Menara. Kuba widząc to wszystko miał ciarki na plecach, a mi łzy stanęły w oczach… 




Do tego wszystko dopięte jest tu na ostatni guzik, nie zobaczycie tu porzuconego papierka, nikogo pijanego, palącego (w mieście jest wiele zakazów), wszędzie ochroniarze (ale sympatyczni). Gdy chcieliśmy wejść wieczorem porobić zdjęcia wspomnianego basenu, bardzo grzecznie nam wytłumaczyli, że już tam nie wpuszczają.

            Po spędzeniu sporego kawałka czasu pod „Petronasami”, kolacji w chińskiej knajpie w Suria KLCC – zrobiona w 30 sekund, dostaliśmy jeszcze wrzące danie; ruszyliśmy, by zwiedzić wspomniany park i pójść dalej do drugiego co do popularności miejsca – wieży Menara. Po drodze spotkaliśmy oczywiście… Polaków! Rozmawiając ze sobą usłyszeliśmy od przechodzącego obok pana „dobry wieczór”. Okazało się, że jest tu z żoną i córką. Zapoznaliśmy się – niesamowicie sympatyczni Państwo. Bardzo miłe było, gdy wypytywali nas o szczegóły naszej podróży. To dzięki Nim także dowiedzieliśmy się, że nie ma sensu płacić 80 ringgitów, by wjechać na most łączący wieże Petronas, bo widok jest raczej nieciekawy. Jak się później okazało, dobrze zrobiliśmy słuchając ich.
            Dalej poszliśmy w kierunku wieży Menara, mijaliśmy kolejne strzeliste budynki, niektóre z nich wspaniale odbijały pozostałe budowle (m.in. Petronasy) od swoich szklanych powierzchni. W końcu udało nam się dojść do ostatniej prostej, by dowiedzieć się od taksówkarza, że o tej godzinie jest już zamkniętę… No nic… Jest trochę przed 23.00, musimy jeszcze wrócić do hotelu i położyć się spać, bo skoro świt musimy wstać, by zaklepać wycieczkę. Powrót Monorailem i do łóżek. 
   Piękność jaką znaleźliśmy po drodze :)

            Środa. Budzimy się chwile po 6.00. Jest oczywiście ciemno – nie mamy okna w swoim pokoju. Szybki prysznic, mycie zębów i już spakowani na cały dzień idziemy do recepcji. Za ladą tym razem kobieta, która zapytana, czy potwierdziła naszą dzisiejszą wycieczkę, mówi, że nic jej o tym nie wiadomo. Oczywiście jesteśmy lekko wkurzeni. Tym bardziej, że niekoniecznie zależy jej, by nam pomóc. W końcu pojawił się menager hotelu, który skontaktował się z pracownikiem poprzedniej zmiany i agencją turystyczną. Po zjedzeniu tostów z dżemem i kawie (po kilku tygodniach ryżu, pad tai i gdzie dżem z pieczywem kosztuje zwyczajnie za dużo, naprawdę uradowało nas to śniadanie), zeszliśmy na dół, by czekać na kierowcę. Oczywiście spędziliśmy tak ponad 40 minut. W końcu ktoś podjechał! Niestety zły kierowca. Znów ktoś jedzie! Tak to nasza wycieczka. Kierowca mówi, że zawiezie nas do biura, byśmy opłacili wyprawę. Na miejscu okazuje się, że wycieczka obejmuje tylko podwiezienie w jedno z kilku miejsc i odbiór. Żadnego przewodnika, oprowadzania, nic. To my sobie sami lepszą wycieczkę zorganizujemy. Odwracamy się na pięcie i ruszamy przed siebie.






            
   W pobliżu jest China Town. Dopiero budzi się do życia, ale już widać, że za parę godzin będzie tu tłoczno. Przechodzimy przez boczne uliczki, które wyglądają trochę groźnie – choćby, gdy handlarz mięsem przy kliencie zabija i oprawia kurczaka – przynajmniej mamy pewność, że mięso jest świeże. Znów jedziemy pod Petronasy, które są naszym punktem startowym. Tym razem podziwialiśmy okolicę za dnia. Robiliśmy oczywiście znów mnóstwo zdjęć. Ale nieopodal jest Aquaria – oceanarium, które znalazło się na naszej liście obiektów do zwiedzenia. Wstęp niecałe 50 ringgitów, a więc mniej niż nasza niedoszła „wycieczka”. Wchodzimy do środka i… jest pięknie! Z początku oglądamy okazy, które nawet można dotknąć – skrzypłocze, strzykwy. Widzimy akwaria z węgorzami elektrycznymi, czy olbrzymimi arapaimami. Dalej małe aligatory, żółwie, owady, pająki. Największe jednak wrażenie robi tunel, gdzie nad głowami pływają nam wielkie rekiny, płaszczki, żółwie, ławice ryb. Nie sposób opisać tego słowami, czy wymienić wszystkie gatunki. Zobaczcie zdjęcia!
















Spędziliśmy tam dobre dwie godziny. Ale każda trasa ma swój koniec. Następny punkt naszej wycieczki to Ptasi Park – KL Bird Park.
            Wróciliśmy więc na nasz macierzysty przystanek, przy okazji zahaczając o Central Market, czyli najstarszy pasaż handlowy, który stoi tu od 1888 roku. Jeszcze będziemy tu tego dnia, więc nie uprzedzajmy faktów. Pytając o drogę, stwierdziliśmy, że znów przepłacimy, ale weźmiemy taksówkę. Po kilku minutach byliśmy pod parkiem. Znów niecałe 50 MYR za wejście – nie jest źle. Ale po przejściu bramy okazało się, że to grosze w porównaniu z tym, co zobaczyliśmy. KL Bird Park to największy tego typu park na świecie, gdzie wiele gatunków ptaków chodzi na wolności – między ludźmi. Całą drogę towarzyszyły nam więc, pawie, czy gołębie koroniaste. Widzieliśmy też całe zastępy flamingów, strusie, masę papug tak kolorowych, że wydawały się z początku sztuczne J. Znów odsyłam do zdjęć, bo jak przystało na największy park tego typu – wymienić wszystkich atrakcji nie sposób.















 Kilkugodzinny spacer uliczkami KL Bird Park dał nam w kość, a musieliśmy jeszcze wrócić do hotelu – tym razem na piechotę. Postanowiliśmy tak zrobić, by móc spokojnie pofotografować Merdeka Square i okoliczne budynki, który mieliśmy po drodze. Widzieliśmy więc orientalne Muzeum Tekstylne, Selangor Club, Bibliotekę Narodową, Sąd Najwyższy, czy choćby Katedrę Św. Marii. Widoki niesamowite, miedziane kopuły mieniące się w słońcu, budownictwo rodem z Prince of Persia. Eh! Nie mogliśmy się napatrzeć! W końcu wyczerpani dotarliśmy do naszego hotelu, by trochę odsapnąć. Trochę, czyli jakąś godzinkę, bo jeszcze dużo przed nami.







            Ruszyliśmy po raz drugi do Central Market przyjrzeć mu się bliżej. Było już tu pełno ludzi. W środku oczywiście sklepy z pamiątkami, kartkami, obrazy i wyroby rzemiosła. Największe wrażenie zrobił na nas sklep z kaszmirowymi szalami i jedwabnymi dywanami – niesamowite w dotyku (po tym już nikt nas nie nabierze na kaszmir za 15 ringgitów J ).







Postanowiliśmy także coś zjeść, ponieważ robiło się późno, a my nic nie mieliśmy w żołądkach. Na piętrze Central Marketu roi się od restauracji i knajp. Niestety nasza nas nie powaliła na łopatki, a wręcz trochę rozczarowała… Trudno!


 Następnym razem jemy na China Town! Zbliżał się wieczór, a my jeszcze nie zaliczyliśmy najważniejszego punktu na dziś – tarasu widokowego w  Menara Tower (KL Tower).



Po drodze znów zatrzymaliśmy się pod Petronasami. Poczekaliśmy aż słońce zacznie zachodzić i ruszyliśmy do pobliskiej wieży. Wstęp kolejnych 50 ringittów. Jedziemy windą na wysokość jakichś 300 metrów (cała wieża ma 421). Uszy zatyka od prędkości i wysokości. Jesteśmy na górze i… jedyne co można powiedzieć to: WOW! Widać stąd całe Kuala Lumpur. To tu zdajemy sobie sprawę, jak malutcy jesteśmy, jak wspaniała  i wielka jest ta metropolia. Od razu aparaty poszły w ruch. Chcieliśmy mieć panoramę za dnia, podczas zachodu i w nocy. Niestety problemem okazały się szyby okien, które odbijały wciąż światło. Ale chyba daliśmy radę. Tzn. Kuba dał, bo jeśli chodzi o fotografię to mistrz nad mistrze J! Na tarasie minęło nam kilka godzin, podczas których oczywiście spotkaliśmy kilku Polaków! Zdjęć zrobiliśmy co nie miara, ale w końcu czas ruszać dalej. 














Jeszcze chwila pod „naszymi” bliźniaczymi wieżami, pokaz fontanny z obowiązkowym Stingiem i do hotelu!

            W czwartek wstaliśmy troszkę później, miał to być już spokojniejszy dzień. Na pierwszym planie były Batu Caves. Najpierw dostaliśmy się na wspaniały dworzec. Drogę umilały nam natomiast bajki z Tomem i Jerrym puszczane w pociągu J. Na miejscu okazało się, że jaskinie są żabi skok od stacji. W oka mgnieniu byliśmy więc na miejscu. Niestety by dostać się do jaskiń trzeba pokonać 217 dość stromych stopni schodów w towarzystwie małp. Po kilku minutach wspinaczki byliśmy na górze. Jaskinie są ogromne i robią naprawdę wrażenie. Choć robiłyby większe, gdyby nie było wszędzie kiczowatych ołtarzyków i figurek, ulicznych lamp, czy betonowej wylewki. Z pewnością nie zamieścilibyśmy jaskiń na naszej liście top 10. Ale warto zobaczyć.



            Dalej ruszyliśmy zobaczyć, jak następnego dnia dostać się na lotnisko. Dojechaliśmy na Dworzec Centralny. Tam dowiedzieliśmy się, że musimy jechać KLIA Express na lotnisko – całość jakies 35 ringittów. Ponieważ w pobliżu było Little India postanowiliśmy je odwiedzić. I rzeczywiście Klimat jest indyjski – feeria kolorów, korki, zgiełk, a wszystko i tak jest piękne!






            Po powrocie chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda China Town w całej okazałości. Tym razem było one pełne ludzi, handlarzy, stoisk, jedzenia. Oczywiście, tak jak na każdym targu można tu kupić absolutnie wszystko. Ray Bany, Rolexy, koszulki, czapki, Adidasy, Nike – czego dusza zapragnie. Kuba nabył kolejne japonki – miejmy nadzieję, że te go nie obetrą bo to już chyba czwarta para J. Głodni postanowiliśmy coś przekąsić. Trafiliśmy do pobliskiej chińskiej knajpy. Była pełna ludzi, pomyśleliśmy więc, że musi tu być dobre jedzenie i… znów się rozczarowaliśmy… wolę sobie nie przypominać po raz kolejny tego „jedzenia”, więc pominę opis…




            Zbliżał się wieczór, a my byliśmy zmęczeni. Postanowiliśmy jeszcze raz zobaczyć już na spokojnie zobaczyć pokaz pod Petronasami. Już nie fotografować, tylko usiąść i chłonąć piękne widoki i atmosferę. Byliśmy naprawdę wykończeni, nasze stopy zrobiły mnóstwo kilometrów podczas tego krótkiego wypadu. Pointą wyjazdu niech będzie nasze stwierdzenie wypowiedziane podczas ostatniego wysłuchania Desert Rose pod fontannami: „Jestem cholernie zmęczony, ale… cholernie szczęśliwy”.

















  

   Piątek to już pobudka dużo później. Pakowanie, śniadanie "na luzie", wymeldowanie i jedziemy na lotnisko. Bilet tańszy niż miał być. Trochę czekania na samolot, kawa i lecimy. Z lotniska odbiera nas punktualnie umówiony kierowca. Na Lancie jesteśmy po 17.00. Straszliwie zmęczeni, ale z uśmiechami na ustach po wspaniałej, czterodniowej wycieczce!