sobota, 30 czerwca 2012

Co z sobotą pracującą?


    Kolejny weekend. Jak wiecie w te dni jesteśmy sami w lecznicy. Sobota nie była zbyt obfita w pacjentów. Postanowiliśmy więc odkurzyć mikroskop i odświeżyć sprzęt laboratoryjny. Rozkręciliśmy obiektywy, okulary, szmatki w rękę i czyścimy! Szkiełka podstawowe też od dawna nie były używane, toteż przywróciliśmy im dawny blask. Po kilkudziesięciu minutach wszystko było jak nowe :).  Chcieliśmy pozbierać zeskrobiny i wymazy i co tylko się da . I co znaleźliśmy? Prawie wszystko to czego można było się spodziewać, a mianowicie : Świerzb uszny (Otodectes cynotis), Nużeniec psi (Demodex canis), Świerzbowiec drążący (Sarcoptes scabiei). Dzięki tym badaniom i postawionej diagnozie mogliśmy spokojnie rozpocząć leczenie naszych psów i kotów.
   Zobaczcie sami jak to wyglądało:
 Mamy nadzieję, że w przyszłym tygodniu otrzymamy wszystkie niezbędne nam odczynniki i będziemy mogli spokojnie rozpocząć dalszy ciąg badań, które chcemy przeprowadzić w całej klinice, a zwłaszcza cytologie i bakteriologie.

Jeden z naszych nowych pacjentów:


                     W międzyczasie wzmacniamy swoją odporność :) (bez obaw, to tylko wit. B)



 

środa, 27 czerwca 2012

Jedziemy pełną parą !!!


   W tym tygodniu naprawdę dużo się dzieje. Kastrujemy, sterylizujemy, przyjmujemy pacjentów na potęgę. W ciągu tych kilku dni było ich... no właśnie! Tak dużo, że aż straciliśmy rachubę :)! Najbardziej cieszymy się z zabiegów chirurgicznych, których jest pod dostatkiem, a z każdym kolejnym idą nam one coraz lepiej. Co więcej dr. Tey mówi, że ten stan ma się utrzymać. Oby miał rację! Stan na dziś – 16 kotów. Póki co nie możemy i raczej nie będziemy nigdy mogli się z Doktorem porównać, ponieważ niedawno „stuknęło” mu ponad 10 000 wysterylizowanych kotów! I to w ciągu czterech lat! Wcześniej pracował on w fundacji Soi Dog na Phuket, gdzie w ciągu roku wysterylizował 6000 zwierząt! Niewiarygodne!
   A poniżej kilka zdjęć z pracy na sali chirurgicznej i naszych pacjentów :)

   
  

RZĄDOWA AKCJA TRUCIA PSÓW NA KOH LANTA


   Zamieszczamy link do akcji, którą podjął rząd Lanty. Chcieliśmy to jakoś skomentować, ale wszystko wydaje się banałem... Przeczytajcie, rozpowszechnijcie, puśćcie dalej w świat...



poniedziałek, 25 czerwca 2012

Co nowego w klinice ?


   W tym tygodniu do lecznicy przyszedł do nas pewien Australijczyk, komunikując, że na pobliskiej plaży jest pies z paskudną raną nogi. Oczywiście zapakowaliśmy się do Jego pick-up'a i pojechaliśmy sprawdzić, jak wygląda sprawa. Na miejscu okazało się, że jest to nasz „znajomy” z zeszłego tygodnia – labrador potraktowany nożem przez muzułmanina. Rzeczywiście, rana nie wyglądało najlepiej – pies wyrwał sobie sporo szwów. Problemem okazało się także jego złapanie, ponieważ Bobby (bo tak miał na imię), był bardzo agresywny. Nie dziwiło nas to – rana musiała być naprawdę bolesna. Na szczęście pomogła nam tajska para z sąsiedztwa. Za pomocą noszy w postaci starego leżaka przetransportowaliśmy psiaka do samochodu i do lecznicy. Już z zeszłego tygodnia pamiętaliśmy, że standardowa dawka znieczulenie, to dla Bobby'ego za mało. Mieliśmy rację. W końcu udało nam się go położyć. Odświeżanie rany, usuwanie martwych tkanek i szycie, które było naprawdę wymagające – skóra, jak u niedźwiedzia, do tego igły pozostawiały wiele do życzenia. Po dobrej godzinie, rana była już zamknięta, a my byliśmy szczęśliwi, że wygląda tak dobrze. Co więcej polegaliśmy tylko na sobie, ponieważ jak wiecie w weekendy jesteśmy tu bez doktora Tey'a. Bobowi życzymy szybkiego powrotu do zdrowia i mamy nadzieje spotkać go jeszcze kiedyś, ale w innych – nie szpitalnych – okolicznościach.

   Niedziela rano. Na dworze dopiero wstaje słońce. Dzwoni telefon. Zaspani podnosimy słuchawkę. To wolontariusze z lecznicy. Zrozumieliśmy tylko „cat is bleeding”. Po chwili jesteśmy w centrum. Okazało się, że pacjentami są jednodniowe kociaki. Dziewczyny nie umiały nam dokładnie wyjaśnić, co jest z nimi nie tak. Przyglądamy się... hmmm... Coś dziwnego... Ale, ale... przyglądamy się jeszcze raz. Próbujemy podnieść jednego z kociaków. Sprawia mu to ból, poza tym nie można wyciągnąć żadnego spośród czterech pozostałych. Okazało się, że kociaki nadal miały pępowiny, połączone ze sobą. Teraz jesteśmy w domu! Zakładamy kilka klem i tniemy, wyswobadzając kolejne kociaki. Niestety jeden z nich okazał się martwy – pępowina owinęła się dookoła jego szyi, dusząc go... Na szczęście pozostałe są w naprawdę dobrej kondycji. Koty są niestety bez matki, a muszą coś zjeść. Dzwonimy, dzwonimy i nic. Po któreś z prób, w końcu odbiera. Mówimy, że już dobrze, ale kotki muszą coś zjeść. W odpowiedzi słyszymy, że w takim razie odbiorą je... w poniedziałek... Na szczęście po długich wyjaśnieniach udało nam się wytłumaczyć, że sprawa jest niecierpiąca zwłoki. Po kilkunastu minutach byli w LAW'ie z szczęśliwą kocią mamą, a jej małe w końcu mogły się posilić.
    Widzicie więc, jakie jest tu podejście wielu osób do swoich zwierzaków. Mamy tu cały przekrój – od muzułmanów, którzy trują psy, podrzucając trutki na szczury, przez Tajów, którzy na szczęście są bardziej świadomi obowiązku regularnych wizyt u weterynarza (choć nadal zostawia to wiele do życzenia), do osób, które naprawdę oddają całe swoje serce, by pomóc psu, kotu, każdemu zwierzakowi, który jest w potrzebie. Oby tych ostatnich było tu jak najwięcej!

czwartek, 21 czerwca 2012

Day off !


   Kolejny wolny dzień. Po raz kolejny czwartek. Nie planowaliśmy na ten dzień niczego szczególnego. Po odespaniu całego tygodnia i jajecznicy na śniadanie (w końcu!) postanowiliśmy po raz drugi odwiedzić Park Narodowy. Pogoda piękna, więc i podróż na koniec wyspy minęła nam szybko, choć coraz bardziej martwimy się o nasz skuter, który zaczyna sobie coraz gorzej radzić z podjazdami :). Na szczęście udało nam się tym razem nie płacić 100 bahtów za wejście, więc jeszcze bardziej uradowani tym faktem przekroczyliśmy bramę Parku. Naszym oczom ukazał się znajomy widok, ale tym razem wzbogacony o... Makaki! Dziesiątki, a może nawet setki małp! Niesamowicie było oglądać je przechadzające się w różne strony, zajadające kokosy, a największe wrażenie zrobił na nas widok małpiej mamy z uwieszonym u jej brzucha małpiątkiem :). Jednak zmieniliśmy trochę zdanie, gdy chcąc je sfotografować, zaczęły szczerzyć do nas kły i biec w naszym kierunku z raczej niezbyt przyjaznymi zamiarami! Ale dość fotografowania małp, idziemy na plażę! A plaży nie ma... Tzn. prawie nie ma, ponieważ akurat był przypływ, a na piasek można było wejść tylko między falami. Nam to wystarczyło. Ale w obawie przed małpami, postanowiliśmy zabezpieczyć nasze plecaki przed kradzieżą, wieszając je na zwisającej z drzewa linie. Jak się później okazało, był to dobry pomysł, bo zaledwie kilka minut po naszym wejściu do wody, jeden z małpiszonów zaczął się dobierać do naszych rzeczy. Po odstraszeniu go, mogliśmy już w pełni cieszyć się wodą i słońcem :). A woda jak zwykle cudownie ciepła, słońce jak zwykle palące, co niestety czuję, pisząc to :). Trochę się pluskamy, wygłupiamy, robimy obowiązkowe zdjęcia z rajskiej plaży, kilka większych fal boleśnie przeczołgało nas po dnie :) - ot! Normalny dzień w Tajlandii :). Ale co by tu jeszcze zrobić?

    Od jednego z wolontariuszy – Jack'a – dowiedzieliśmy się, że codziennie relaksują się nad basenem w pobliskim ośrodku wypoczynkowym Blue Andaman. Podobno jako wolontariusze Lanta Animal Welfare możemy korzystać z ich leżaków i basenu zupełnie za darmo. Postanowiliśmy to sprawdzić. Po kilkudziesięciu minutach byliśmy na miejscu. 
Był tu też Jack i nowa wolontariuszka – Carrie. Przyłączyliśmy się do nich, rozłożyliśmy na leżakach, zamówiliśmy koktajle i tak rozpoczął się przecudny relaks nad basenem. Naprawdę brakowało nam takiego dnia „nicnierobienia”. Woda w basenie zachęcała do kąpieli, toteż pływaliśmy w nim naprawdę długo, przeplatając kąpiele opalaniem. I tak zleciało nam kilka błogich godzin. Niestety zaczęliśmy odczuwać wpływ słońca, które nawet przy filtrze 50 SPF potrafi przypiec. Trzeba było wracać do domu coś zjeść, przebrać się i oczywiście, by napisać posta :)

wtorek, 19 czerwca 2012

Tajski trening w strzelaniu z dmuchawek !

    Doktor Tey postanowił nas podszkolić w strzelaniu z dmuchawek, ponieważ w przyszłym tygodniu jedziemy z nim na "łowy" na bezpańskie psy. W kilka sekund powstał więc kartonowy "pies" do ćwiczeń. Składaliśmy również strzałki ze środkiem usypiającym. Oczywiście nie ma tu mowy o kupieniu czegoś takiego, wszystko jest więc "hand made". I tak przy pomocy dwóch strzykawek, igieł do iniekcji i pompki powstał zawodowy sprzęt, który widać na zdjęciach. Za dmuchawkę posłużyła nam póltorametrowa rura PCV. Strzałki w dłoń i zaczęliśmy polowanie! Z początku raczej nie udawało nam się w ogóle trafić w nasz cel, ale z każdym kolejnym podejściem było tylko lepiej! 

Nie sądziliśmy, że zwykłym dmuchnięciem można posłać strzałkę na tak daleką odległość! Według zapowiedzi dr. Teya , już w przyszłym tygodniu ruszymy zapolować na prawdziwą "zwierzynę" :). Oczywiście zdamy z tego relację!

     Ale niestety nasz trening został przerwany przez przybycie kolejnego pacjenta. Spory pies w typie labradora trafił do nas z poważną raną nogi. Jak się dowiedzieliśmy gonił on skuter, ale niestety kierowcą okazał się muzułmanin... Dlaczego niestety? Nie mamy nic przeciwko innym religiom, ale właśnie muzułmanie uważają psy za diabelskie stworzenia i tępią je jak tylko się da. Nasz kierowca postanowił dać nauczkę temu psiakowi, zatrzymał się i potraktował go nożem oddzierając spory kawałek skóry z uda i dźgając go w brzuch. To tylko jeden z przykładów tępienia psów w Tajlandii (wcześniej pisaliśmy o otruciach). Dzięki Bogu znaleźli się ludzie, którzy widzieli całe to zajście i w ciągu kilku chwil przywieźli biedaka do naszej lecznicy. Szycia było na dobrą godzinę, ale wszystko zakończyło się sukcesem. Miejmy nadzieję, że nasz podopieczny będzie miał się tylko lepiej, a takich incydentów będzie jak najmniej.


   Nowy wynalazek Dr Tey'a ! Pneumatyczna strzelba na psy, zbudowana z rurek PCV,wentyla z dętki rowerowej i zaworu do gazu ! Pompujemy jedynie 1 at, gdyż  przy 2at strzałka przebija karton na wylot !

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Jaskinia Mai Kaeo i wodospad


Nadszedł weekend. A weekend, wiadomo jak to weekend :). Pracy mniej, więc trzeba coś pozwiedzać. Zasiedliśmy na nasz przecudnej urody skuter i ruszyliśmy bez planu przed siebie. Po drodze przypomnieliśmy sobie, że jadąc ostatnio do Parku Narodowego widzieliśmy drogowskazy do jaskini. Do tego słyszeliśmy o niej od kilku wolontariuszu. No więc mamy już cel naszej podróży!
Trochę pobłądziliśmy, ale w końcu znaleźliśmy drogę prowadzącą do jaskini Mai Kaeo. Niepozorna dróżka, nic nie wskazywało, by miała tu być jakakolwiek jaskinia... Ale zobaczyliśmy parking, więc stanęliśmy. W oddali zauważyliśmy siedzącą pod niepozornym daszkiem kobietę. Dobrze trafiliśmy! Trochę nie byliśmy przekonani, czy skorzystać z tej atrakcji – 300bahtów, a do tego jakiś niemrawy przewodnik, który właśnie wstał po drzemce z hamaka... Ok! Małe targowanie i jednak idziemy.
Od przewodnika dowiedzieliśmy się, że musimy iść około 30 minut przez las, między plantacjami kauczuku (których na Lancie jest mnóstwo!), by dojść do jaskini. Po 10 minutach byliśmy zlani potem! Wilgotność w tutejszych lasach jest zatrważająca. Ale dzielnie szliśmy dalej. W końcu po obiecanym czasie zatrzymaliśmy się przy malutkim otworze w skałach. Dostaliśmy do ręki czołówki i weszliśmy w ciemności Mai Kaeo. Już od wejścia poczuliśmy się niepewnie, gdy zobaczyliśmy prowadzącą stromo w dół prowizoryczną, bambusową drabinkę. Na domiar złego, co kilkanaście metrów były rozstawione takie same drabinki! Ale nie było najgorzej. Jaskinia okazała się nie taka znowu mała, jak z początku się wydawało. Rozciągały się tam naprawdę spore korytarze i bardzo wysokie sklepienia. Do tego zwisające co chwila stalaktyty, małe oczka wodne. Naprawdę było co zwiedzać, a do tego nietrudno było się tam zgubić, nie wspominając o skręceniu, czy złamaniu nogi na gliniastym podłożu (zapomniałem nadmienić, że nasz przewodnik szedł przez całą trasę w samych spodniach dresowych i klapkach a'la Kubota ;) )! Jaskinia może nie była zbyt trudna do pokonania, ale zrobiła na nas piorunujące wrażenie! Już rozumiemy skąd ta miłość do podziemi u grotołazów! W nas chyba też została ona troszkę zaszczepiona ;). Pod koniec wędrówki przez Mai Kaeo zostaliśmy zaskoczeni – ostatni odcinek drogi był dość wymagający – wąski korytarz, przez który trzeba było się przeczołgać. Nie było mowy o plecaku na plecach. Co więcej, gdy szorowaliśmy brzuchami po ziemi, nad naszymi głowami przypatrywały nam się pająki wielkości ludzkiej ręki oraz nietoperze rodem z groty Batmana ;)! Na szczęście nie mamy arachnofobii ;). Jeszcze tylko powrotna droga do skutera, tym razem dużo łagodniejsza. I tak zakończyło się nasze „grotołażenie” po jaskini Mai Kaeo, które w sumie zawdzięczamy przypadkowi... ;)







     Niedziela! A więc dajemy zwierzakom niezbędne tabletki, zastrzyki, zmieniamy opatrunki, uzupełniamy papiery i ruszamy w teren zwiedzać!
Wybór padł na wodospad! Po dość długiej podróży dotarliśmy na miejsce. Dzięki Bogu (i porze deszczowej) nie musieliśmy płacić za wstęp i przewodnika. Oczywiście nie mogliśmy znaleźć właściwej drogi. W końcu się udało i dziarsko szliśmy wąskimi i stromymi ścieżkami przez dżunglę. Niestety właśnie sobie uzmysłowiliśmy, że mamy na nogach... japonki :/. Ale nie poddajemy się, idziemy dalej! Jak się okazało później wcale nie było to takie głupie, bo musieliśmy przeprawić się spory kawałek drogi przez potok. Po 45 minutach marszu przez las w końcu dotarliśmy do kilkumetrowego wodospadu. Ucieszyliśmy się, jak dzieci, ponieważ znów byliśmy zlani potem i dość mocno zmęczeni od wędrówki przez wilgotną dżunglę. Obowiązkowe zdjęcia, brodzenie w jeziorku i pod spadającą wodą. Chwila orzeźwienia, odpoczynku i... musimy wracać, by dać naszym podopiecznym przypisane na popołudnie leki :).

4 Islands Tour


  
 To nasz pierwszy wolny dzień, odkąd tu jesteśmy. Postanowiliśmy więc sprawdzić lokalne atrakcje turystyczne i wybraliśmy się na wycieczkę łodzią dookoła okolicznych wysp.
O 9.00 odebrał nas kierowca, z którym pojechaliśmy do Starego Miasta, gdzie wsiedliśmy na łódź – tzw. Longtail. Mimo że mamy tu „low season”, łódka była pełna ludzi w różnym wieku, z przewagą tych młodszych. Zajęliśmy miejsca na dziobie i ruszyliśmy.
    Po około godzinie dotarliśmy do pierwszej wyspy, czyli Koh Ma. Nasz sternik i przewodnik – Don, rozdał wszystkim maski, fajki, a kto chciał dostał także kapok i płetwy. My oczywiście z kapoków zrezygnowaliśmy :). Aparaty w dłonie i pod wodę! Widoki były niesamowite! Rafa koralowa, małe ławice rybek, które dosłownie się o nas ocierały i mnóstwo, mnóstwo innych podwodnych stworzeń. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy minął czas wyznaczony na snorkeling. Trzeba było wsiąść na longtaila i płynąć ku kolejnej wyspie.

  Płynąc na Koh Mook mijaliśmy fantastyczne mniejsze wysepki o pionowych skałach – już wiemy, dlaczego Tajlandia jest Mekką wszystkich wspinaczy. Po zacumowaniu znów wskoczyliśmy do wody, tym razem jednak już nie nurkowaliśmy. Don pokazał nam malutkie wejście w skale, którego normalnie byśmy nie zauważyli. Prowadziło ono do Emerald Cave, ukrytej wewnątrz Koh Mook. Pomimo tego, że lubimy sporty wodne i nie boimy się wody, po raz pierwszy poczuliśmy tu respekt dla oceanu. Prąd był dość silny, więc nawet mocne wiosłowanie nogami niewiele dawało. 
  Wpłynęliśmy w głąb skalnego korytarza. Zapanowały egipskie ciemności. Musieliśmy się chwycić całą wycieczką za ręce i dać ponieść prądowi. Już po kilkudziesięciu metrach zobaczyliśmy w oddali światło. Płynąc w jego kierunku zobaczyliśmy coś niesamowitego: wewnątrz wyspy była ukryta mała plaża. Biały piasek, krystalicznie czysta woda, palmy, liany, a dookoła skały sięgające kilkudziesięciu metrów! W przeszłości z Emerald Cave korzystali piraci do ukrycia się oraz swoich skarbów zrabowanych na morzu. Rozłożyliśmy się na plaży i z otwartymi ustami podziwialiśmy widoki. Ale po kilkudziesięciu minutach nasz przewodnik kazał nam się zbierać. Znów pokonywanie wodnego korytarza. W tę stronę chyba szło nam gorzej... A może po prostu ciągnęło nas z powrotem na tę cudowną plażę... :).
Kolejna przeprawa łodzią, tym razem na Koh Chuak. I kolejne nurkowanie. Tym razem, to co zobaczyliśmy pod wodą przerosło nasze oczekiwania – czysta woda (jak się później dowiedzieliśmy miała 31 stopni Celsjusza), mnóstwo ryb, rybek i rybeczek, dużo większa rafa koralowa niż na Koh Ma, jeżowce, meduzy i wszystko, co można zobaczyć w filmach Jacques'a Custeau :). Nie mogliśmy się napatrzeć na te cuda pod nami. Zeszło nam tu kilkadziesiąt dobrych minut, a każde wynurzenie nad powierzchnię wody było stratą czasu. Zbliżała się już jednak 14.00 i czas było ruszyć na ostatnią wyspę.

    Koh Ngai to niesamowicie piękna wyspa o wspaniałej długiej plaży. To tu poczuliśmy się, jak na planie „Błękitnej Laguny”. Co więcej, w tej filmowej scenerii było na tylko jakieś 15 osób! Do tego obiad na plaży! Kurczak curry z ryżem i trawą cytrynową, świeży ananas. Czego można chcieć więcej? Z pewnością nie wyjeżdżać stąd! Ale niestety po 1,5 godziny plażowania, spacerowania i zwykłego błogiego lenistwa, musieliśmy się zbierać na Lantę. W drodze powrotnej mijaliśmy olbrzymie meduzy – dzięki Bogu nie spotkaliśmy takich podczas nurkowania. Poczuliśmy też, że jesteśmy trochę spaleni słońcem – mimo filtra 50tki!
Po godzinie 16.00 byliśmy znów w Starym Mieście. Wsiedliśmy na pakę pick-upa i wróciliśmy do naszego domku. Oczywiście wszystkim naszym znajomym przekazaliśmy, że jest to obowiązkowy punkt pobytu na Lancie!
A poniżej kilka zdjęć z tego dnia.
I już na koniec: patrząc na zdjęcia, zapamiętajcie jedną, bardzo ważną rzecz: nigdy, ale to przenigdy nie wybierajcie się do Tajlandii w porze deszczowej! Ponad 35-37 stopni Celsjusza, woda niewiele mniej, widoki – każdy widzi. Po prostu coś okropnego! ;)

wtorek, 12 czerwca 2012

Nie ma lipy !


W końcu po tygodniu wdrażania nas w arkana pracy w Lanta Animal Welfare i naszym samodzielnym weekendzie, dziś po raz pierwszy chwyciliśmy za skalpele, pęsety, Kochery i wszelkie inne narzędzia i zaczęliśmy sami operować. A było co, bo trafiło się kilka sterylizacji i kastracji pod rząd – zarówno u psich, jak i kocich pacjentów! Z początku byliśmy trochę poddenerwowani, ale z każdym następnym zabiegiem bardziej pewni siebie. Było chyba całkiem ok, bo pod koniec pracy wszyscy czworonożni podopieczni byli na nogach i wyglądali na całkiem zadowolonych!
Ale wróćmy jeszcze do weekendu. Od kilku dni zauważyliśmy coś okropnego. Wciąż przychodzą do nas ludzie z przypadkami otruć psów. Biedacy trafiają do nas w naprawdę ciężkim stanie. Zaprzyjaźniony Australijczyk – Toby – pojawił się u nas w ciągu trzech dni aż pięć razy!
Najczęstszymi substancjami, jakie są podawane psiakom są trutki na szczury, które mogą prowadzić do wykrwawienia. Najczęściej przemycane są w częściach kurczaków. Na szczęście jest tu mnóstwo ludzi o ogromnych sercach, które zrobią wszystko dla swoich milusińskich, bez względu na czas, koszty, czy odległość. Chwała im za to!