czwartek, 13 grudnia 2012

Powrót

sobota 22.09.2012. 
 
Wstajemy. Za oknem jeszcze ciemno, jest trochę po 6.00. Szybki prysznic, mycie ząbków i ostatnie sprawdzenie, czy wszystko spakowaliśmy i oczywiście, czy „nikt nam niczego nie podrzucił” - jak nas przestrzegały mamy :). O 7.00 podjeżdża po nas bus, który zabierze nas na lotnisko. Droga zajmuje nam niecałą godzinę, podczas której widzimy jak Bangkok się budzi z przepicia :), na ulicach są jeszcze niedobitki z imprez, a ulice zaczynają być sprzątane z całonocnego syfu. Na lotnisku jesteśmy grubo przed czasem, ale lepiej tak, niż za późno. Na spokojnie pijemy kawę i jemy śniadanie, na które nie było czasu w hostelu. Podczas odprawy mamy trochę obaw, bo wieziemy muszle i rafę koralową, której niby nie można wywozić z kraju, do tego kilka zegarków i przyprawy, które wyglądają pewnie na rentgenie, jak paczki kokainy :). Ale nikt nas nie zatrzymuje, nie otwiera plecaków, wszystko idzie zgrabnie i szybko. Ufff! Do odlotu mamy jakieś 3h, więc wałęsamy się tu i tam, patrzymy na przyloty i odloty samolotów. W końcu otwierają nam bramkę i wchodzimy na pokład. Niestety mamy miejsca w środkowym rzędzie – nici z podziwiania widoków za oknem. Do tego jeszcze jesteśmy zapakowani do na full – ani jednego wolnego miejsca, na które można by się przesiąść. 
Równo o 11.00 startujemy! Lecimy znów Turkish Airlines (które z całego serca polecamy!). Mamy do dyspozycji telewizory, więc wiele nie czekając podłączamy słuchawki i odpalamy najnowsze hity. Po krótkim czasie stewardessy przynoszą pierwszy posiłek – bardzo smaczny. Przed nami ponad 10 godzin lotu, więc od razu prosimy do tego po butelce wina – na jednej się nie skończyło, więc pod koniec lotu mieliśmy na stolikach ładną kolekcję szkła, a obsługa przechodząc koło nas już odruchowo pytała, czy nie zechcielibyśmy jeszcze wina :). W czasie lotu mieliśmy jeszcze jeden, równie smaczny posiłek, a godziny mijały nam na oglądaniu filmów, słuchaniu muzyki i spaniu. W końcu około 17.00 czasu lokalnego wylądowaliśmy w Istambule.



Pierwsze, co chcieliśmy zrobić, to sprawdzić, czy rzeczywiście dostaniemy hotel. Niestety okazało się, że jest wcześniejszy lot do Pragi, a my mamy promocyjne bilety, żeby było taniej. Hotel nam nie przysługuje. Pytamy, czy możemy w takim razie wynająć pokój na lotnisku. Oczywiście, że możemy – za 150 euro na 3h... W takim razie czeka nas nocka na lotnisku. Początki nie były najgorsze, bo trochę po nim pochodziliśmy, później coś wrzuciliśmy na ząb (kawałek pizzy średniej jakości za 15 euro...). Wynudziliśmy się straszliwie. W końcu koło 22.00 zrobiliśmy się senni, więc znaleźliśmy sobie spokojne miejsce z ławeczkami, plecaki pod głowę i w kimono. Trochę było to trudne, bo co chwila było słychać komunikaty oraz dookoła zbierali się ludzie, którzy akurat tu mieli bramkę. Ale przespaliśmy w sumie 8h i sami byliśmy zaskoczeni, że nam się to udało. Rano śniadanie i kawa w knajpie, gdzie nauczeni już doświadczeniem sprzed prawie czterech miesięcy wiedzieliśmy, że można naładować telefon i wejść na internet. Wiedzieliśmy też, że ceny tu są zaporowe. Zamówiliśmy więc macchiato, które wszędzie jest olbrzymie. Wszędzie tylko nie tu... Dostaliśmy po naparstku kawuni – nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić, a do tego kosztowało majątek (jak na kawę)! Co za przeklęte miejsce! Zaliczyliśmy już tu najdroższe piwo w życiu, teraz ta kawa... no nic...

Czas znów ruszyć się z miejsca, bo dostaniemy jeszcze odleżyn :). W jednej z hal przysiedli się do nas kolejni Polacy – okazało się, że to grupa z Wrocławia, a dodatkowo jeden pan jest doktorem na naszej uczelni – mieliśmy więc trochę wspólnych tematów. A dodatkowo wymieniliśmy doświadczenia podróżnicze, bo ci państwo to też chyba już z pół świata zwiedzili. Po rozstaniu, zostało nam jeszcze tylko kilka bezproduktywnych godzin do odlotu. W końcu stało się! Zapowiadają nasz samolot! Za chwilę siedzimy już na pokładzie. Teraz tylko 2,5h i będziemy w Pradze! Ale co to jest w porównaniu z prawie dobą na lotnisku w Istambule? Samolot jest dużo mniejszy. Nas wpakowali na sam koniec... Niestety tu już brak TV, ale droga jest tak krótka, że ich nie potrzebujemy.



    Jesteśmy w Pradze! Wychodzimy z pokładu, a tu czeka na nas policja! Oczywiście zaczynamy panikować, czy nie chodzi o zawartość naszych plecaków. Ale na szczęście to jakieś rutynowe kontrole. Tylko broda Micza znów przykuwa uwagę. Udało się jednak wytłumaczyć, że gość ze zdjęcia w paszporcie i ten „talib” to jedna i ta sama osoba :). Jeszcze tylko odebrać bagaż (oby dotarł w całości). Mamy plecaki, więc czas dostać się jakoś do hostelu. Informacje już dużo wcześniej przesłała nam Daria, teraz tylko się upewniamy, czy tak właśnie możemy dotrzeć w okolice mostu Karola. Możemy. No to jedziemy – najpierw autobus, później chwilę metrem. Prowadzi ono właściwie pod sam hostel, więc pieszo szliśmy jakieś 5 minut. W hostelu Mango (ten sam, w którym byliśmy przed wylotem) mamy zakwaterowanie w zbiorowym pokoju z Australijczykiem, Anglikiem, byli jacyś ludzie z Włoch i oczywiście Polka, która studiuje filologię czeską. Szybko zajęliśmy swoje łóżka, wypakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, doprowadziliśmy się do stanu używalności i ruszyliśmy na miasto coś zjeść. W sumie nie coś, tylko smażony „syr” i frytki, o których rozmawialiśmy wciąż, mówiąc „pierwszą rzeczą, jaką zrobię w Pradze...” :). Tak też zrobiliśmy – bomba kaloryczna, ale kogo to obchodzi? Do tego obowiązkowo piwo, które w końcu smakuje jak piwo! Po kolacji chcieliśmy wypić jeszcze po browarze w jakiejś knajpie, wybór padł na Hard Rock Cafe. Niestety w przeciwieństwie do samego baru zespół, który tam grał był tragiczny! Dopiliśmy piwko i wróciliśmy do hostelu – chcieliśmy trochę pochodzić po mieście, ale dopadło nas potworne zmęczenie, więc w łóżkach byliśmy już przed północą. 

Rano znów wcześnie pobudka, pakowanie (który to już raz?) i znów jedziemy metrem na dworzec autobusowy. Jesteśmy przed czasem, ale dzięki temu jemy spokojnie śniadanie. Bus do Wrocławia jest punktualnie. O 8.40 wyruszamy w stronę Polski. Po drodze widoki, których nie widzieliśmy od tak dawna - jakoś tak swojsko. We Wrocku byliśmy około 13.00. Czekała na nas już Daria, by zabrać Migura do Gliwic – uścisków i buziaków nie było końca :). Opowiadanie, jak minęła podróż i wstępne informacje, co działo się w Polsce. 


No to co? Chyba koniec? Ostatnia fotka uwieńczająca wspólne 4 miesiące, „michu” na pożegnanie i rozjeżdżamy się do domów. Będę za Tobą tęsknić, Migur :)!

Podsumowując:

Nasza podróż zajęła nam dokładnie 3 miesiące, 3 tygodnie i 3 dni. Skorzystaliśmy chyba ze wszystkich możliwych środków transportu: samolotów, samochodów, autobusów, pociągów, skuterów, łódek, statków, rowerów, tuk – tuków, słoni i nie wiem, czego jeszcze.
Odwiedziliśmy Tajlandię, Malezję, Laos i Kambodżę, na chwilkę Pragę, a także zdążyliśmy zapuścić korzenie na tureckim lotnisku. Przebyliśmy około 35 tysięcy kilometrów, a w drodze spędziliśmy jakieś 170 godzin.
Przez 10 tygodni leczyliśmy zwierzaki na Koh Lanta – kociaki, psy, króliki, kozy, a nawet małpę. Na naszym skuterze zwiedziliśmy chyba wszystkie zakątki Koh Lanty.
Widzieliśmy rajskie plaże na Phi Phi, wyluzowaliśmy pod jednym z najwyższych budynków świata – Petronas Towers, widzieliśmy plemię kobiet o długich szyjach pod Chiang Mai; jeździliśmy na słoniach i kąpaliśmy się z nimi w Pai; rozczarowaliśmy się tandetnymi rzeźbami w Chiang Rai wokół Białej Świątyni; płynęliśmy dwa dni po Mekongu i odbyliśmy spływ dętkami w Vang Vieng, jedliśmy bagietki z polską Nutellą w Luang Prabang, skakaliśmy z wodospadu i piliśmy tam laotański bimber prosto z brudnej beczki. Spróbowaliśmy ichniego wina i whisky ze skorpionem w butelce. Uniknęliśmy więzienia w Vientianie, a w Konglor widzieliśmy wspaniałą, 7mio kilometrową jaskinię. Jedliśmy tam też jedna z najlepszych curry i zaprzyjaźniliśmy się z lokalnymi dzieciakami i ludnością – oczywiście pijąc whisky za 4zł w butelkach jak od Tymbarku i w końcu poczuliśmy, że jesteśmy pośrodku niczego z „widokiem za milion dolarów”. Zawiodły nas 4 Tysiące Wysp, ale zachwyciło Siem Reap i kompleks świątynny Angkor. Stolica Kambodży – Phnom Penh – przypomniała o smutnych latach 70tych i reżimie Czerwonych Khmerów.
Na plażach w Sihanoukville odsapnęliśmy od ciągłego przemieszczania się, spaliliśmy skórę, a niektórzy zawalczyli z chorobą morską ;).
W Bangkoku byliśmy stałymi bywalcami szalonej Khao San Road i czuliśmy się, jak w domu. Zobaczyliśmy też naparząjące się dzieciaki podczas walk muay thai w Lumpini Stadion. A podczas tego wszystkiego natknęliśmy się na około 50 Polaków! Jesteśmy wszędzie!
Jednak najważniejsze podczas całej podróży było to, jak wspaniałych ludzi spotkaliśmy: cała ekipa Lanta Animal Welfare: dr. Tey, Maja, Junie, Jess, Katie, Kim, Terri, Velerie, Kerrie, Gideon, Jack, Bernardo, Cami, Jugi, Luis, Lena, Michał, Grzegorz, Ania; May i załoga Time for Lime, no i oczywiście polska ekpia: Agata, Adam, Asia i Kuba – wielkie dzięki za ten wspólnie spędzony czas! A jeśli kogoś pominąłem, to proszę o wybaczenie :).

Na koniec chcieliśmy podziękować wszystkim, bez których nasza podróż nie miałaby prawa bytu: przede wszystkim Rodzicom i naszym rodzinom – to dzięki Nim jesteśmy, kim jesteśmy, to oni nigdy w nas nie zwątpili i zawsze mówili, byśmy szli do przodu.
Dzięki Przyjaciołom, którzy zawsze znaleźli czas, by zapytać, jak sobie radzimy, czy niczego nie potrzebujemy, z którymi zwyczajnie zawsze byliśmy w kontakcie – te kilka słów, krótkie wiadomości od czasu do czasu naprawdę wiele dla nas znaczyły.
Dziękujemy też tym, którzy dołożyli „cegiełkę” to sfinansowania i nagłośnienia całej akcji:
Adamowi Drożdżalowi i firmie BioSante Veterinary Solutions, studiu mebli kuchennych PRESTIGE, spółce Tech-Dent, sklepowi internetowemu Horse-Expert, wielobranżowemu towarzystwu projektowo – produkcyjnemu Marwit, infogazecie reklamowej DIODA, Nowinom Gliwickim i tygodnikowi Dzień.

Czy to koniec naszego podróżowania? Czy teraz będziemy tylko siedzieć w gabinetach i przyjmować pacjentów? Na pewno nie! Już podczas pobytu w Azji pojawiło się kilka pomysłów do realizacji w przyszłości. Będą klimaty azjatyckie, bliskowschodnie, a może i z drugiej półkuli. Co z tego wypali, na co się zdecydujemy – czas pokaże.


Dzięki Wam za czytanie, komentowanie, odwiedzanie naszego bloga. To Wasze opinie motywowały nas do dalszego pisania, robienia jak najlepszych zdjęć. Mamy nadzieję, że VetVolunteers to nie koniec. Zaglądajcie tu od czasu do czasu. Może już niedługo zaczniemy pisać nowego, podróżniczego bloga. Do zobaczenia!

niedziela, 21 października 2012

Bangkok po raz trzeci !!!


           Nasz Royal Hotel opuściliśmy już koło 7.00 rano i ruszyliśmy do granicy z Tajlandią, by później trafić do Bangkoku. Po drodze musieliśmy zahaczyć o Battambang – nie ma innej, krótszej drogi. Ale dzięki temu mogliśmy wrzucić coś na ząb w Central Markecie.
Po niedługim czasie byliśmy na przejściu granicznym Kambodża – Tajlandia. Wszystko szło sprawnie, może z wyjątkiem kilkunastominutowego postoju w kolejce. Formalności nie przysporzyły nam problemów, przed którymi nas przestrzegano. Tak więc po niespełna godzinie byliśmy w Tajlandii. Od razu rzuca się w oczy lepsza infrastruktura no i od wejścia wszędzie są sklepy „7/11”. W ogóle lepsze zaopatrzenie sklepów niż w Kambodży. W jakimś sensie czuliśmy się tu, jak w domu.
 Do Bangkoku dotarliśmy koło 17.00, a szukając hotelu okazało się, że śledzi nas pewna osoba Przez całą drogę jechaliśmy z Polką Kasią, która aż do Khao San Road nie pisnęła, że jest naszą rodaczką – pewnie miała niezły ubaw słuchając naszych opowieści. Kasia to przesympatyczna osoba, więc szukaliśmy zakwaterowania razem. Niestety zaczął padać deszcz, który trochę to szukanie utrudniał, a z pewnością nie czynił go przyjemnym. Trochę też się nachodziliśmy, by znaleźć coś sensownego. Ceny czasem zaporowe, miejsc też jak na receptę Ale w końcu znaleźliśmy hostel Siam II, za jakies 200 bahtów od osoby. Czyściuteńko, obsługa cały czas coś sprząta widać, że dbają o to miejsce. Tylko za wi-fi trzeba dodatkowo płacić… ehhhh! No dobra! 

Wieczór minął nam przy piwku i shishy w okolicznym barze wymieniając się wrażeniami i doświadczeniami z naszą nową koleżanką.
W niedziele odwiedziliśmy po raz kolejny weekendowy market Chatuchak. Pomyśleliśmy, że to najlepsze miejsce na kupienie pamiątek. Na miejscu byliśmy przed czasem – mało kto rozłożył już swój stragan. Pierwsze na liście do kupienia były zegarki. Błądzimy więc, błądzimy po olbrzymim markecie, między tysiącami stoisk. Jest wszystko – ciuchy, apaszki, Ray-Bany, kosmetyki, zwierzaki tylko nie zegarki. Przeczesaliśmy naprawdę dużą część Chatuchaka i nic! Po jakichś dwóch godzinach musieliśmy wezwać posiłki, czyli Krzyśka i Jenny. Dobrze zrobiliśmy, bo z ich pomocą znaleźliśmy interesujące nas rzeczy w 10 minut. No dobra! Czas zacząć się targować! Chyba jesteśmy w tym mistrzami, bo za wszystko zapłaciliśmy  połowę (albo i mniej) początkowej ceny. Zajęło nam to sporo czasu, ale byliśmy zadowoleni z naszych negocjacji. Sprzedawca – niekoniecznie :). Udało nam się tu też kupić jakieś figurki, apaszki, pałeczki i jeszcze parę rzeczy, które wpadły nam w oko.  Jak się okazało na shoppingu minęła nam spora część dnia. Czas było ruszyć na obiad. 

Wieczorem też pożegnaliśmy naszych Przyjaciół (świadomie z wielkiej litery) i towarzyszy podróży przez ostatnie cztery tygodnie. Aśka i Kuba ruszyli dalej na południe Tajlandii. Zżyliśmy się z nimi straszliwie przez ten czas i naprawdę było nam smutno, gdy zostaliśmy sami. Ale z nimi też już jesteśmy umówieni na spotkanie po powrocie!
Poniedziałek przeznaczyliśmy na sprawy papierkowo-formalne dotyczące naszego powrotu. Mieliśmy nadzieję, że Turkish Airlines zapewni nam hotel na nasz pobyt w Turcji (podobno robią tak, gdy przerwa w locie trwa ponad 10h). Po podjechaniu w okolice Lumpini Parku (po drodze widzieliśmy zaciętą uliczną walkę – Tajowie potrafią się ostro prać!) zaczęliśmy szukać ich siedziby. Trochę nam to zajęło, bo i wieżowców tu na kilometr kwadratowy jest zatrzęsienie. W końcu dotarliśmy do biura TA, gdzie oczywiście... nikt nic nie wie... Musimy dowiadywać się co i jak na lotnisku w Istambule. No trudno! Przynajmniej znaleźliśmy (po prawie 4 miesiącach) jedyny bankomat, który nie pobiera prowizji :).
Ponieważ było dość wcześnie, a my nie mieliśmy bardziej sprecyzowanych planów na wieczór, pojechaliśmy do centrum MBK dokończyć zakupy. Gdybyśmy wiedzieli, że można tam kupić wszystko i jeszcze więcej odpuścilibyśmy chyba Chatuchak. Ceny dużo niższe, wybór większy tak samo, jak chęć do targowania się sklepikarzy. Oczywiście nie wyszliśmy stamtąd (po kilku godzinach) z gołymi rękami :). „Shopping” dla nas – niedoświadczonych w bieganiu po sklepach facetów – okazał się męczący, dlatego po powrocie łodzią, wypiciu mega dobrego shake'a z kiwi, odsapnęliśmy trochę w naszym hostelu. A dzień zakończyliśmy przy browarku i muzyce na żywo w okolicach Khao San Road.
Wtorek stał pod znakiem wycieczki do tak zachwalanej Ayutthai – dawnej stolicy Tajlandii. Niestety już od wejścia do minibusa dzień nie zapowiadał się dobrze. Za nami dwójka pijanych (o 7.30) jak Messerschmitty Holendrów. Syf robią niemiłosierny! Nawet ich krajanom jest wstyd... Ale  spoko, wytrzymamy!
Po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy pod pierwszą świątynię - Wat Phu Khao Thong. Zabawiliśmy tu dosłownie chwilę, by ruszyć dalej. Eh te organizowane wycieczki. Oczywiście na kogo czekamy? Na naszych Holendrów! Następnie widzieliśmy leżącego Buddę, który właściwie poza leżeniem niczym nie zachwycał. Niestety widać tu skutki ostatniej powodzi – wiele świątyń, posągów zostało zalane i szczerze mówiąc nie widać, by ktoś się o to specjalnie martwił. Znów musimy się zmieścić w czasie. Jedziemy dalej!
Jesteśmy w Wat Yai Chai Mongkol. Tu także dotarła powódź, ale wszystko jest już odnowione, posprzątane. Widać, że ktoś dba o całą okolicę świątyni, która jest dużo okazalsza niż te, które widzieliśmy na początku. Czas porobić trochę zdjęć, wdrapujemy się też po schodach na szczyt świątyni i spacerujemy po okolicy. Nasz przewodnik dał nam tu sporo czasu na zwiedzanie. Gdy już obeszliśmy wszystko, co tylko można było, skierowaliśmy się do minibusa. Wszyscy już są, oprócz... no właśnie! Czekamy, czekamy aż w końcu kierowca musiał się nieźle wkurzyć. Zamknął drzwi, zapalił silnik i jedziemy bez naszych holenderskich współtowarzyszy! BRAWOOO!!! W końcu można spokojnie jechać, nikt nie gada jak najęty, nikt nie zanosi się gruźliczym śmiechem – pełna kultura.
Czwarte miejsce to znana ze wszystkich zdjęć Wat Maha That ze słynną głową Buddy oplecioną przez korzenie drzewa. Szczerze? Spodziewaliśmy się monumentalnej rzeźby, oplecionej przez jeszcze bardziej monumentalne drzewo, a tu... murek z główką sięgającą nam nawet nie do pasa! Gdzie jest ta Ayutthaya, którą wszyscy tak się zachwycali?! Chodzimy jeszcze chwilę po okolicznych budowlach. Kolejnym punktem wycieczki jest obiad. I dobrze, bo burczy nam już w brzuchach. Jedzenie całkiem ok – standardowy ryż, kurczak, warzywa, miła atmosfera przy stole (znów doceniamy brak pijaczków). Jedziemy dalej!
Ostatnie dwie świątynie znajdowały się koło siebie. To Phra Mongkhon Bophit i pałac Suan Kratai. Wszystko jest tu zalane po niedawnych deszczach, więc i trudno je zwiedzać. Zresztą zaraz znów lunie deszczem! Zdążyliśmy strzelić kilka fotek i podbiec pod niewielki daszek. I tak byliśmy już cali mokrzy. Gdy trochę zaczęło się przejaśniać podeszliśmy do stada słoni, na których można pojeździć po okolicy. Ale my już taką jazdę mamy zaliczoną, więc dziś odpuszczamy. Niedługo nasz kierowca zarządził zbiórkę i powrót.
W drodze powrotnej lało, jak z cebra, a drogi zamieniły się w rzeki. Większość tej drogi przespaliśmy. Wysiadka nie należała do najprzyjemniejszych – przemoczone buty, ciuchy i nie zapowiadało się, by miało przestać padać. Ale po jakimś czasie deszcz ustał. Mogliśmy więc wieczorem wyjść na... piwko przy muzyce na żywo :). To już staje się tradycją.

Kolejne dni spędziliśmy w sumie na nicnierobieniu (jak my to lubimy!) i uzupełnianiu plecaków o pamiątki. Spotkaliśmy się jeszcze raz z Krzyśkiem i Jenny, by odebrać nasze rzeczy, które zostawiliśmy im 6 tygodni temu oraz zjedliśmy wspólną kolację z ich przyjaciółmi. Z kolacji oczyiwście musieliśmy przenieść się do baru na pożegnalne piwko. A bar był nie do odnalezienia przez normalnych turystów. Do tego miał pisuary z widokiem na miasto :). Wracając znów dopadła nas ulewa, więc na boso (prawdziwi „bagpackerzy” :) ), w wodzie po kostki drylowaliśmy do naszego hostelu. Byliśmy nawet po raz drugi w Chinatown szukając przypraw (strasznie trudno znaleźć tu coś konkretnego – w Kambodży i Laosie było łatwiej), wachlarzy i innych rzeczy z listy „do przywiezienia do Polski”. Kupiliśmy też bilet na piątkowe walki Muai Thai oraz na busa na lotnisko – czuć już, że powrót jest coraz bliżej :(. Z biletem na tajski boks też chcieli nas obrobić na kasę mówiąc raz co innego i drugi raz co innego, ale chyba już mamy zmysł szukania najtańszych ofert. Oszczędziliśmy dzięki temu jakieś 300 bahtów (będzie można kupić dodatkowe koszulki, pamiątki, etc. :) ). O 18.00 oczywiście miasto zakorkowane, więc nie możemy się przedostać taksówką na stadion Lumpini, gdzie odbywają się walki. Zagadujemy trochę taksiarza, a ten pyta Micza, czy w Polsce mamy Muzułmanów i, czy nie jest jednym z nich :D. W końcu lekko spóźnieni docieramy na stadion.
Po raz kolejny trzeba powiedzieć, że jest to czad! Mamy miejsca pod ringiem, ale najwięcej dzieje się na dalszych trybunach – sami Tajowie dopingują dzieciaki, które okładają się na ringu. Do tego muzyka na żywo, obrzędy przed walką, coś niesamowitego. Swoją drogą nie chcielibyśmy dostać kopniaka od takiego dzieciaka. Po kilku walkach przyszedł czas na najważniejszą tego wieczoru. I trzeba przyznać, że mimo niesamowitych emocji to, co najlepsze nastąpiło po niej. Walki kolejnych dzieciaków. Prały się sromotnie! A trybuny wychodziły z siebie! Podsumowując na 9 walk, trzy zakończyły się K.O. I stwierdziliśmy, że mimo wątłej budowy Tajów, raczej nie będziemy im nigdy podskakiwać. Kto wie, co ćwiczą oni w wolnych chwilach :). Piątkowy wieczór zakończył się tradycyjnie. W „naszym” barze już wiedzą, co chcemy do picia, grajek wita się z nami, jak starymi kumplami, zagaduje skąd jesteśmy, jak długo w Azji itd. No i oczywiście rzuca na odchodne „see you next year” - oj chcielibyśmy! Jest już późno. Ostatni raz idziemy Khao San Road. Chcemy jeszcze spróbować pieczonego skorpiona, ale cena 200 bahtów za sztukę przekonuje nas, że chyba jednak sobie go odpuścimy. Następnym razem :)! Za parę godzin wstajemy i jedziemy na lotnisko...

sobota, 15 września 2012

Battambang

          Rajskie plaze Sihanoukville niestety pozegnaly nas deszczem. Wyjechalismy kolo 7.00, a poniewaz juz od 5.00 bylismy na nogach postanowilismy poswiecic droge na odespanie nocy. Tak tez zrobilismy! Po paru godzinach mielismy postoj w Phnom Penh (nie ma niestety innej drogi). Wyskoczylismy na znany nam Central Market i ruszylismy w dalsza droge. Oczywiscie obok usiedli... Polacy (ile mozna?!). Czas jak zwykle umilaly nam kambodzanskie teledyski z karaoke, kabarety i stare filmy z Jetem Li oraz Jackie Chanem z potwornym kambodzanskim dubbingiem. Kierowcy autobusow chca nas chyba wykonczyc w tym kraju!
         Po drodze zlapala nas burza, ktora nad polami ryzowymi wygladala naprawde swietnie.
Na miejscu bylismy okolo 20.00. Juz gdy zaczynal hamowac nasz autobus rozpoczal sie wyscig tuk-tukarzy do naszego transportu. Takiego czegos jeszcze nie bylo. Musielibyscie zobaczyc te male cialka nieziemsko szybko przebierajace nozkami, z wyciagnietymi do gory nazwami hoteli. Swoja droga Kambodza ma kilku niezlych kandydatow do reprezentacji w biegu na krotkim dystansie ;). Po wyjsciu oczywiscie oblezenie. Ale spokojnie mamy czas. Fajeczka i sluchamy propozycji. W koncu wybieramy jednego z nich (super gosc, swietnie mowil po angielsku i byl naszym przewodnikiem przez kolejny dzien). Za darmo podjechalismy do Royal Hotelu. Troche nas przerazaly slowa "royal" i "hotel" wystepujace po sobie. Cena pewnie zabojcza. Okazalo sie, ze za 5 dolarow od glowy mamy swietny, najlepszy (nie jest to przesada) pokoj do tej pory. Oczywiscie zeszlismy do 4$. obsluga biegala wokol nas niszac bagaze, donoszac reczniki i co nie tylko. Masakra! Ale Battambang nie oferuje zbyt wielu atrakcji po zachodzie skonca. Skonczylo sie wiec na krotkim spacerze i sredniej kolacji.
           Rano po kawie na dachu hotelu i zwiedzeniu lokalnego marketu czekal juz na nas wczorajszy kierowca tuk-tuka. Mielismy odwiedzic przejechac sie bambusowym pociagiem. Nie ukrywam, ze bylismy niechetni do tego, ale cena za calodniowy transport - 4$ od glowy - przekonala nas. I dobrze, bo tak, jak na zdjeciach wyglada to naprawde slabo, jest niesamowita frajda. Pociag, a wlasciwie drezyna, ma bambusowa podloge, rozlozony pled, maly silniczek i szusuje po torach prostych, jak fale na Baltyku! Dojechalismy do stacji, gdzie od razu oblegly nas dzieciaki i pokazaly lokalne atrakcje: cegielnie (niskie wejscia - Asia przyplacila to niezlym guzem) oraz "Rice Factory", gdzie ryz jest obrabiany do formy, jaka widzimy na talerzu. Bylismy tam pare godzin. I niestety dostrzeglismy tez biede Kambodzan. Oczywiscie odpowiednio podziekowalismy dzieciakom za oprowadzanie, opowiadanie i bransoletki, naszyjniki i pierscionki, ktore robily dla nas z trawy. Swoja droga szokowalo nas jak dobrze mowia po angielsku kilku-kilkunastoletnie dzieci! Na koniec trafilismy do przesympatycznych starszych kudzi napic sie czegos. Widac bylo, ze kazdy dolar, ktorego zaplacilismy jest na wage zlota. Do tego dostalismy banany, zostalismy powachlowani, bo przeciez jest goraco, a na odjezdne wreczyli nam cukierki. Niesamowici ludzie! I to wlasnie w takich miejscach mozna poczuc, ze mieszkancy Kambodzy sa tak przyjazni, jak sie o nich pisze. 
   Nastepnie pojechalismy do tzw. Killing Cave. To kolejne miejsce zwiazane z Czerwonymi Khmerami. Juz sama nazwa powinna wskazywac z czym zwiazana i do czego sluzyla ta jaskinia. Zycie stracilo tu okolo 10000 ludzi. Choc znajaz zycie bylo to znacznie wiecej. Nasz kierowca opowiadal nam historie, ktore na zawsze pozostana w naszej pamieci. Znow nie bylismy w stanie wydobyc z siebie ani slowa. Szok.
   Niestety nie udalo nam sie trafic do fundacji HALO Trust, ktora zajmuje sie rozminowywaniem Kambodzy, co moglo byc ciekawym doswiadczeniem. Totez nasz dzien jesli chodzi o zwiedzanie zakonczyl sie poznym popoludniem. Wrocilismy do miasta. Po drodze mijalismy dziesiatki ludzi pozdrawiajacych i machajacych do nas ;). Zjedlismy szybki obiad w centrum miasta. Powrot do hotelu, prysznic i piwko.
Wieczorem:
Kolacja na dachu Royal Hotelu. Najlepszy Lok Lak w Kambodzy! Choc miejsce nie wyglada na zdolne do przygotowania czegos tak smacznego! Szczerze polecamy!
             W miedzyczasie na zewnatrz zrobila sie ulewa, ktora przemienila ulice w rzeki. Wieczorny spacer byl niemozliwy...
              I tak konczymy nasza przygode z Kambodżą. Battambang byl ostatnim miejscem, ktore tu odwiedzilismy. Bedziemy tesknic za tymi niesamowicie serdecznymi ludzmi. Moze mniej za ich tuk-tukarzami oblegajacymi nas, jak szarancza i telewizyjnymi show ;). Choc kto wie ;)!
             Jutro powrot do Tajlandii i Bangkoku oraz rozpoczynamy ostatni tydzien naszego pobytu w Azji!

środa, 12 września 2012

Plażing w Sihanoukville !


   W sobote rozstalismy sie ze stolica oraz Adamem i Agata i ruszylismy z samego rana na poludnie Kambodzy, by zabawic kilka dni na plazach Sihanoukville. Podroz minela szybko i bez wiekszych atrakcji. Na miejscu bylismy o 14.00 i od wyjscia oblegani przez tuk-tukarzy. Jeden bialy dal nam ulotke swojego gursthouse'u - Monkey Republic, o ktorym czytalismy wczesniej w Lonely Planet. Cena 2$ za miejsce w bungalowie byla dla nas atrakcyjna. Bierzemy motocyklowa taksowke - ceny transportu sa tu nie do negocjowania - po raz pierwszy w naszej podrozy... Ale za chwile okazuje sie, ze biorac pod uwage odleglosc, jaka przejechalismy, calkiem niskie. Mamy naprawde fajny domek dla czterech osob. A samo miejsce... Plasuje sie na najwyzszych miejscach naszej listy noclegow. Bardzo klimatyczny bar z przesympatyczna obsluga, swietnym wystrojem i muzyka! Czego chciec wiecej? 
   Jemy szybki obiad i ruszamy na plaze. Troche zatloczona, ale to nic. Montujemy sie na piasku, czesc idzie do wody. Slowem relaks! Zaczepiaja nas znow lokalne dzieciaki, ktorym robimy zdjecia, udalo nam sie nawet zakopac 205 cm Kuby Czajki ;). Dzis niewiele czasu mielismy na plazy, ale nadrobimy. Wracamy do siebie i wieczor spedzamy piwkujac oraz zgarniajac koszulki naszego gursthouse'u ;). 
   W niedziele postanowilismy uciec od zgielku plazy i znalezlismy taras nad samym morzem w jednym z barow. Slonce pali nas niemilosiernie, nabieramy kolorow, chlodzimy sie w wodzie, pijemy mrozona kawusie - zyc nie umierac. No moze gdyby jeszcze nie bylo tu dziewczyn probujacych wcisnac nam hand made bransoletki ;). Tak leniwie minal nam caly dzien, po czym odkrylismy, ze nasza miejscowka oprocz fajnych warunkow i wszelkich rzeczy, ktorymi sie zachwycalismy oferuje tez najlepsze jedzenie w okolicy! Monkey Republic jest przez nas highly recommended!
   Poniedzialek rowniez minal nam na blogim lenistwie, ktore juz zaczynalo troche... meczyc ;). Postanowilismy wiec nabyc bilety na wycieczke z nurkowaniem wokol trzech okolicznych wysepek.
   I tak skoro swit ruszylismy rano lodzia zwiedzac tym razem podwodne atrakcje Kambodży. Pierwszy stop poswiecony na nurkowanie. Calkiem fajne rafy koralowe, lawice ryb i mnoooostwo jezowcow z dlugasnymi kolcami. A ze lezaly bardzo plytko, nietrudno bylo o zrobienie sobie krzywdy.
Nastepnie zatrzymalismy sie na kolejnej z wysp. Tu juz zeszlismy na staly lad. To czas poswiecony na opalanie, zwiedzanie wyspy oraz calkiem niezly obiad. Ale niestety z opalania na chwile nici, poniewaz zlapala nas ulewa. Jednek nawet to nam niestraszne! W deszczu jeszcze nie plywalismy! Po tej wycieczce takze to mamy zaliczone. Gdy sie wypogodzilo, odlaczylismy sie od grupy i znalezlismy pusta plaze. Fale tu byly ogromne! Tak samo jak frajda, jaka sprawialo nam rzucanie sie na te najwieksze! Istne dzieciaki ;)! Ale czas bylo ruszac na ostatnia miejscowke do nurkowania. Niestety nasz sprzet nie byl najlepszy, maski ciekly, wiec postanowilismy, ze zwyczajnie sobie poplywamy posrodku morza, czasem zanurzajac glowe, by zobaczyc, co ciekawego mielismy pod soba.
   Wrocilismy wymeczeni poznym popoludniem. Po doprowadzeniu sie do ladu, skorzystalismy z naszej sali telewizyjnej (tak! mamy tu nawet takie cos!) - obowiazkowo film o podroznikach - Indiana Jones! Swoja droga, jak to moglo robic kiedys wrazenie... nie wiemy ;). Reszte wieczoru spedzilismy na grze w bilard.
   Dzis niestety pogoda nie zachwyca nawet w raju. Pada od samego rana. Totez siedzimy z ksiazkami w rekach. Miejmy nadzieje, ze to tylko chwilowe.
   Juz jutro jedziemy do ostatniego miejsca, ktore zobaczymy w Kambodzy - Battambang. Ale o tym dowiecie sie juz z kolejnego posta.