Nasz Royal Hotel opuściliśmy już koło 7.00 rano i ruszyliśmy do granicy z Tajlandią, by później trafić do Bangkoku. Po drodze musieliśmy zahaczyć o Battambang – nie ma innej, krótszej drogi. Ale dzięki temu mogliśmy wrzucić coś na ząb w Central Markecie.
Po niedługim czasie byliśmy na przejściu granicznym Kambodża –
Tajlandia. Wszystko szło sprawnie, może z wyjątkiem kilkunastominutowego
postoju w kolejce. Formalności nie przysporzyły nam problemów, przed
którymi nas przestrzegano. Tak więc po niespełna godzinie byliśmy
w Tajlandii. Od razu rzuca się w oczy lepsza infrastruktura no i od
wejścia wszędzie są sklepy „7/11”. W ogóle lepsze zaopatrzenie sklepów niż w Kambodży. W jakimś sensie
czuliśmy się tu, jak w domu.
Do Bangkoku dotarliśmy koło 17.00, a szukając hotelu okazało się, że śledzi nas pewna osoba… Przez całą drogę jechaliśmy z Polką – Kasią, która aż do Khao San Road nie pisnęła, że jest naszą
rodaczką – pewnie miała niezły ubaw słuchając naszych opowieści. Kasia to przesympatyczna
osoba, więc szukaliśmy zakwaterowania razem. Niestety zaczął padać
deszcz, który trochę to szukanie utrudniał, a z pewnością nie czynił
go przyjemnym. Trochę też się nachodziliśmy, by znaleźć coś sensownego.
Ceny czasem zaporowe, miejsc też jak na receptę… Ale w końcu znaleźliśmy hostel Siam II, za jakies 200 bahtów
od osoby. Czyściuteńko, obsługa cały czas coś sprząta –
widać, że dbają o to miejsce. Tylko za wi-fi trzeba dodatkowo płacić…
ehhhh! No dobra!
Wieczór minął nam przy piwku
i shishy w okolicznym barze wymieniając się wrażeniami i doświadczeniami
z naszą nową koleżanką.
W niedziele odwiedziliśmy po
raz kolejny weekendowy market Chatuchak. Pomyśleliśmy, że to najlepsze
miejsce na kupienie pamiątek. Na miejscu byliśmy przed czasem –
mało kto rozłożył już swój stragan. Pierwsze na liście do kupienia
były zegarki. Błądzimy więc, błądzimy po olbrzymim markecie, między
tysiącami stoisk. Jest wszystko – ciuchy, apaszki, Ray-Bany, kosmetyki,
zwierzaki tylko nie zegarki. Przeczesaliśmy naprawdę dużą część
Chatuchaka i nic! Po jakichś dwóch godzinach musieliśmy wezwać posiłki,
czyli Krzyśka i Jenny. Dobrze zrobiliśmy, bo z ich pomocą znaleźliśmy
interesujące nas rzeczy w 10 minut. No dobra! Czas zacząć się targować!
Chyba jesteśmy w tym mistrzami, bo za wszystko zapłaciliśmy
połowę (albo i mniej) początkowej ceny. Zajęło nam to sporo czasu,
ale byliśmy zadowoleni z naszych negocjacji. Sprzedawca – niekoniecznie
:). Udało nam się tu też kupić jakieś figurki, apaszki, pałeczki
i jeszcze parę rzeczy, które wpadły nam w oko. Jak się okazało
na shoppingu minęła nam spora część dnia. Czas było ruszyć na
obiad.
Wieczorem też pożegnaliśmy
naszych Przyjaciół (świadomie z wielkiej litery) i towarzyszy podróży
przez ostatnie cztery tygodnie. Aśka i Kuba ruszyli dalej na południe
Tajlandii. Zżyliśmy się z nimi straszliwie przez ten czas i naprawdę
było nam smutno, gdy zostaliśmy sami. Ale z nimi też już jesteśmy
umówieni na spotkanie po powrocie!
Poniedziałek przeznaczyliśmy
na sprawy papierkowo-formalne dotyczące naszego powrotu. Mieliśmy
nadzieję, że Turkish Airlines zapewni nam hotel na nasz pobyt w Turcji
(podobno robią tak, gdy przerwa w locie trwa ponad 10h). Po podjechaniu
w okolice Lumpini Parku (po drodze widzieliśmy zaciętą uliczną walkę
– Tajowie potrafią się ostro prać!) zaczęliśmy szukać ich siedziby.
Trochę nam to zajęło, bo i wieżowców tu na kilometr kwadratowy
jest zatrzęsienie. W końcu dotarliśmy do biura TA, gdzie oczywiście...
nikt nic nie wie... Musimy dowiadywać się co i jak na lotnisku w Istambule.
No trudno! Przynajmniej znaleźliśmy (po prawie 4 miesiącach) jedyny
bankomat, który nie pobiera prowizji :).
Ponieważ było dość wcześnie,
a my nie mieliśmy bardziej sprecyzowanych planów na wieczór, pojechaliśmy
do centrum MBK dokończyć zakupy. Gdybyśmy wiedzieli, że można tam
kupić wszystko i jeszcze więcej odpuścilibyśmy chyba Chatuchak.
Ceny dużo niższe, wybór większy tak samo, jak chęć do targowania
się sklepikarzy. Oczywiście nie wyszliśmy stamtąd (po kilku godzinach)
z gołymi rękami :). „Shopping” dla nas – niedoświadczonych
w bieganiu po sklepach facetów – okazał się męczący, dlatego
po powrocie łodzią, wypiciu mega dobrego shake'a z kiwi, odsapnęliśmy
trochę w naszym hostelu. A dzień zakończyliśmy przy browarku i muzyce
na żywo w okolicach Khao San Road.
Wtorek stał pod znakiem wycieczki
do tak zachwalanej Ayutthai – dawnej stolicy Tajlandii. Niestety już
od wejścia do minibusa dzień nie zapowiadał się dobrze. Za nami
dwójka pijanych (o 7.30) jak Messerschmitty Holendrów. Syf robią
niemiłosierny! Nawet ich krajanom jest wstyd... Ale spoko, wytrzymamy!
Po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy
pod pierwszą świątynię - Wat Phu Khao Thong. Zabawiliśmy tu dosłownie
chwilę, by ruszyć dalej. Eh te organizowane wycieczki. Oczywiście
na kogo czekamy? Na naszych Holendrów! Następnie widzieliśmy leżącego
Buddę, który właściwie poza leżeniem niczym nie zachwycał. Niestety
widać tu skutki ostatniej powodzi – wiele świątyń, posągów zostało
zalane i szczerze mówiąc nie widać, by ktoś się o to specjalnie
martwił. Znów musimy się zmieścić w czasie. Jedziemy dalej!
Jesteśmy w Wat Yai Chai Mongkol.
Tu także dotarła powódź, ale wszystko jest już odnowione, posprzątane.
Widać, że ktoś dba o całą okolicę świątyni, która jest dużo
okazalsza niż te, które widzieliśmy na początku. Czas porobić trochę
zdjęć, wdrapujemy się też po schodach na szczyt świątyni i spacerujemy
po okolicy. Nasz przewodnik dał nam tu sporo czasu na zwiedzanie. Gdy
już obeszliśmy wszystko, co tylko można było, skierowaliśmy się
do minibusa. Wszyscy już są, oprócz... no właśnie! Czekamy, czekamy
aż w końcu kierowca musiał się nieźle wkurzyć. Zamknął drzwi,
zapalił silnik i jedziemy bez naszych holenderskich współtowarzyszy!
BRAWOOO!!! W końcu można spokojnie jechać, nikt nie gada jak najęty,
nikt nie zanosi się gruźliczym śmiechem – pełna kultura.
Czwarte miejsce to znana ze wszystkich
zdjęć Wat Maha That ze słynną głową Buddy oplecioną przez korzenie
drzewa. Szczerze? Spodziewaliśmy się monumentalnej rzeźby, oplecionej
przez jeszcze bardziej monumentalne drzewo, a tu... murek z główką
sięgającą nam nawet nie do pasa! Gdzie jest ta Ayutthaya, którą
wszyscy tak się zachwycali?! Chodzimy jeszcze chwilę po okolicznych
budowlach. Kolejnym punktem wycieczki jest obiad. I dobrze, bo burczy
nam już w brzuchach. Jedzenie całkiem ok – standardowy ryż, kurczak,
warzywa, miła atmosfera przy stole (znów doceniamy brak pijaczków).
Jedziemy dalej!
Ostatnie dwie świątynie znajdowały
się koło siebie. To Phra Mongkhon Bophit i pałac Suan Kratai. Wszystko
jest tu zalane po niedawnych deszczach, więc i trudno je zwiedzać.
Zresztą zaraz znów lunie deszczem! Zdążyliśmy strzelić kilka fotek
i podbiec pod niewielki daszek. I tak byliśmy już cali mokrzy. Gdy
trochę zaczęło się przejaśniać podeszliśmy do stada słoni, na
których można pojeździć po okolicy. Ale my już taką jazdę mamy
zaliczoną, więc dziś odpuszczamy. Niedługo nasz kierowca zarządził
zbiórkę i powrót.
W drodze powrotnej lało, jak
z cebra, a drogi zamieniły się w rzeki. Większość tej drogi przespaliśmy.
Wysiadka nie należała do najprzyjemniejszych – przemoczone buty,
ciuchy i nie zapowiadało się, by miało przestać padać. Ale po jakimś
czasie deszcz ustał. Mogliśmy więc wieczorem wyjść na... piwko
przy muzyce na żywo :). To już staje się tradycją.
Kolejne dni spędziliśmy w sumie
na nicnierobieniu (jak my to lubimy!) i uzupełnianiu plecaków o pamiątki.
Spotkaliśmy się jeszcze raz z Krzyśkiem i Jenny, by odebrać nasze
rzeczy, które zostawiliśmy im 6 tygodni temu oraz zjedliśmy wspólną
kolację z ich przyjaciółmi. Z kolacji oczyiwście musieliśmy przenieść
się do baru na pożegnalne piwko. A bar był nie do odnalezienia przez
normalnych turystów. Do tego miał pisuary z widokiem na miasto :).
Wracając znów dopadła nas ulewa, więc na boso (prawdziwi „bagpackerzy”
:) ), w wodzie po kostki drylowaliśmy do naszego hostelu. Byliśmy
nawet po raz drugi w Chinatown szukając przypraw (strasznie trudno
znaleźć tu coś konkretnego – w Kambodży i Laosie było łatwiej),
wachlarzy i innych rzeczy z listy „do przywiezienia do Polski”.
Kupiliśmy też bilet na piątkowe walki Muai Thai oraz na busa na lotnisko
– czuć już, że powrót jest coraz bliżej :(. Z biletem na tajski
boks też chcieli nas obrobić na kasę mówiąc raz co innego i drugi
raz co innego, ale chyba już mamy zmysł szukania najtańszych ofert.
Oszczędziliśmy dzięki temu jakieś 300 bahtów (będzie można kupić
dodatkowe koszulki, pamiątki, etc. :) ). O 18.00 oczywiście miasto
zakorkowane, więc nie możemy się przedostać taksówką na stadion
Lumpini, gdzie odbywają się walki. Zagadujemy trochę taksiarza, a
ten pyta Micza, czy w Polsce mamy Muzułmanów i, czy nie jest jednym
z nich :D. W końcu lekko spóźnieni docieramy na stadion.
Po raz kolejny trzeba powiedzieć,
że jest to czad! Mamy miejsca pod ringiem, ale najwięcej dzieje się
na dalszych trybunach – sami Tajowie dopingują dzieciaki, które
okładają się na ringu. Do tego muzyka na żywo, obrzędy przed walką,
coś niesamowitego. Swoją drogą nie chcielibyśmy dostać kopniaka
od takiego dzieciaka. Po kilku walkach przyszedł czas na najważniejszą
tego wieczoru. I trzeba przyznać, że mimo niesamowitych emocji to,
co najlepsze nastąpiło po niej. Walki kolejnych dzieciaków. Prały
się sromotnie! A trybuny wychodziły z siebie! Podsumowując na 9 walk,
trzy zakończyły się K.O. I stwierdziliśmy, że mimo wątłej budowy
Tajów, raczej nie będziemy im nigdy podskakiwać. Kto wie, co ćwiczą
oni w wolnych chwilach :). Piątkowy wieczór zakończył się tradycyjnie.
W „naszym” barze już wiedzą, co chcemy do picia, grajek wita się
z nami, jak starymi kumplami, zagaduje skąd jesteśmy, jak długo w
Azji itd. No i oczywiście rzuca na odchodne „see you next year”
- oj chcielibyśmy! Jest już późno. Ostatni raz idziemy Khao San
Road. Chcemy jeszcze spróbować pieczonego skorpiona, ale cena 200
bahtów za sztukę przekonuje nas, że chyba jednak sobie go odpuścimy.
Następnym razem :)! Za parę godzin wstajemy i jedziemy na lotnisko...