sobota 22.09.2012.
Wstajemy. Za oknem
jeszcze ciemno, jest trochę po 6.00. Szybki prysznic, mycie ząbków
i ostatnie sprawdzenie, czy wszystko spakowaliśmy i oczywiście, czy
„nikt nam niczego nie podrzucił” - jak nas przestrzegały mamy
:). O 7.00 podjeżdża po nas bus, który zabierze nas na lotnisko.
Droga zajmuje nam niecałą godzinę, podczas której widzimy jak
Bangkok się budzi z przepicia :), na ulicach są jeszcze niedobitki
z imprez, a ulice zaczynają być sprzątane z całonocnego syfu. Na
lotnisku jesteśmy grubo przed czasem, ale lepiej tak, niż za późno.
Na spokojnie pijemy kawę i jemy śniadanie, na które nie było
czasu w hostelu. Podczas odprawy mamy trochę obaw, bo wieziemy
muszle i rafę koralową, której niby nie można wywozić z kraju,
do tego kilka zegarków i przyprawy, które wyglądają pewnie na
rentgenie, jak paczki kokainy :). Ale nikt nas nie zatrzymuje, nie
otwiera plecaków, wszystko idzie zgrabnie i szybko. Ufff! Do odlotu
mamy jakieś 3h, więc wałęsamy się tu i tam, patrzymy na przyloty
i odloty samolotów. W końcu otwierają nam bramkę i wchodzimy na
pokład. Niestety mamy miejsca w środkowym rzędzie – nici z
podziwiania widoków za oknem. Do tego jeszcze jesteśmy zapakowani
do na full – ani jednego wolnego miejsca, na które można by się
przesiąść.
Równo o 11.00 startujemy! Lecimy znów
Turkish Airlines (które z całego serca polecamy!). Mamy do
dyspozycji telewizory, więc wiele nie czekając podłączamy
słuchawki i odpalamy najnowsze hity. Po krótkim czasie stewardessy
przynoszą pierwszy posiłek – bardzo smaczny. Przed nami ponad 10
godzin lotu, więc od razu prosimy do tego po butelce wina – na
jednej się nie skończyło, więc pod koniec lotu mieliśmy na
stolikach ładną kolekcję szkła, a obsługa przechodząc koło nas
już odruchowo pytała, czy nie zechcielibyśmy jeszcze wina :). W
czasie lotu mieliśmy jeszcze jeden, równie smaczny posiłek, a
godziny mijały nam na oglądaniu filmów, słuchaniu muzyki i
spaniu. W końcu około 17.00 czasu lokalnego wylądowaliśmy w
Istambule.
Pierwsze, co chcieliśmy zrobić, to
sprawdzić, czy rzeczywiście dostaniemy hotel. Niestety okazało
się, że jest wcześniejszy lot do Pragi, a my mamy promocyjne
bilety, żeby było taniej. Hotel nam nie przysługuje. Pytamy, czy
możemy w takim razie wynająć pokój na lotnisku. Oczywiście, że
możemy – za 150 euro na 3h... W takim razie czeka nas nocka na
lotnisku. Początki nie były najgorsze, bo trochę po nim
pochodziliśmy, później coś wrzuciliśmy na ząb (kawałek pizzy
średniej jakości za 15 euro...). Wynudziliśmy się straszliwie. W
końcu koło 22.00 zrobiliśmy się senni, więc znaleźliśmy sobie
spokojne miejsce z ławeczkami, plecaki pod głowę i w kimono.
Trochę było to trudne, bo co chwila było słychać komunikaty oraz
dookoła zbierali się ludzie, którzy akurat tu mieli bramkę. Ale
przespaliśmy w sumie 8h i sami byliśmy zaskoczeni, że nam się to
udało. Rano śniadanie i kawa w knajpie, gdzie nauczeni już
doświadczeniem sprzed prawie czterech miesięcy wiedzieliśmy, że
można naładować telefon i wejść na internet. Wiedzieliśmy też,
że ceny tu są zaporowe. Zamówiliśmy więc macchiato, które
wszędzie jest olbrzymie. Wszędzie tylko nie tu... Dostaliśmy po
naparstku kawuni – nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić, a do tego
kosztowało majątek (jak na kawę)! Co za przeklęte miejsce!
Zaliczyliśmy już tu najdroższe piwo w życiu, teraz ta kawa... no
nic...
Czas znów ruszyć się z miejsca, bo
dostaniemy jeszcze odleżyn :). W jednej z hal przysiedli się do nas
kolejni Polacy – okazało się, że to grupa z Wrocławia, a
dodatkowo jeden pan jest doktorem na naszej uczelni – mieliśmy
więc trochę wspólnych tematów. A dodatkowo wymieniliśmy
doświadczenia podróżnicze, bo ci państwo to też chyba już z pół
świata zwiedzili. Po rozstaniu, zostało nam jeszcze tylko kilka
bezproduktywnych godzin do odlotu. W końcu stało się! Zapowiadają
nasz samolot! Za chwilę siedzimy już na pokładzie. Teraz tylko
2,5h i będziemy w Pradze! Ale co to jest w porównaniu z prawie dobą
na lotnisku w Istambule? Samolot jest dużo mniejszy. Nas wpakowali
na sam koniec... Niestety tu już brak TV, ale droga jest tak krótka,
że ich nie potrzebujemy.
Jesteśmy w Pradze! Wychodzimy z
pokładu, a tu czeka na nas policja! Oczywiście zaczynamy panikować,
czy nie chodzi o zawartość naszych plecaków. Ale na szczęście to
jakieś rutynowe kontrole. Tylko broda Micza znów przykuwa uwagę.
Udało się jednak wytłumaczyć, że gość ze zdjęcia w paszporcie
i ten „talib” to jedna i ta sama osoba :). Jeszcze tylko odebrać
bagaż (oby dotarł w całości). Mamy plecaki, więc czas dostać
się jakoś do hostelu. Informacje już dużo wcześniej przesłała
nam Daria, teraz tylko się upewniamy, czy tak właśnie możemy
dotrzeć w okolice mostu Karola. Możemy. No to jedziemy – najpierw
autobus, później chwilę metrem. Prowadzi ono właściwie pod sam
hostel, więc pieszo szliśmy jakieś 5 minut. W hostelu Mango (ten
sam, w którym byliśmy przed wylotem) mamy zakwaterowanie w
zbiorowym pokoju z Australijczykiem, Anglikiem, byli jacyś ludzie z
Włoch i oczywiście Polka, która studiuje filologię czeską.
Szybko zajęliśmy swoje łóżka, wypakowaliśmy najpotrzebniejsze
rzeczy, doprowadziliśmy się do stanu używalności i ruszyliśmy na
miasto coś zjeść. W sumie nie coś, tylko smażony „syr” i
frytki, o których rozmawialiśmy wciąż, mówiąc „pierwszą
rzeczą, jaką zrobię w Pradze...” :). Tak też zrobiliśmy –
bomba kaloryczna, ale kogo to obchodzi? Do tego obowiązkowo piwo,
które w końcu smakuje jak piwo! Po kolacji chcieliśmy wypić
jeszcze po browarze w jakiejś knajpie, wybór padł na Hard Rock
Cafe. Niestety w przeciwieństwie do samego baru zespół, który tam
grał był tragiczny! Dopiliśmy piwko i wróciliśmy do hostelu –
chcieliśmy trochę pochodzić po mieście, ale dopadło nas potworne
zmęczenie, więc w łóżkach byliśmy już przed północą.
Rano znów wcześnie pobudka,
pakowanie (który to już raz?) i znów jedziemy metrem na dworzec
autobusowy. Jesteśmy przed czasem, ale dzięki temu jemy spokojnie
śniadanie. Bus do Wrocławia jest punktualnie. O 8.40 wyruszamy w
stronę Polski. Po drodze widoki, których nie widzieliśmy od tak
dawna - jakoś tak swojsko. We Wrocku byliśmy około 13.00. Czekała
na nas już Daria, by zabrać Migura do Gliwic – uścisków i
buziaków nie było końca :). Opowiadanie, jak minęła podróż i
wstępne informacje, co działo się w Polsce.
No to co? Chyba koniec? Ostatnia fotka
uwieńczająca wspólne 4 miesiące, „michu” na pożegnanie i
rozjeżdżamy się do domów. Będę za Tobą tęsknić, Migur :)!
Podsumowując:
Nasza podróż zajęła nam dokładnie
3 miesiące, 3 tygodnie i 3 dni. Skorzystaliśmy chyba ze wszystkich
możliwych środków transportu: samolotów, samochodów, autobusów,
pociągów, skuterów, łódek, statków, rowerów, tuk – tuków,
słoni i nie wiem, czego jeszcze.
Odwiedziliśmy Tajlandię, Malezję,
Laos i Kambodżę, na chwilkę Pragę, a także zdążyliśmy
zapuścić korzenie na tureckim lotnisku. Przebyliśmy około 35
tysięcy kilometrów, a w drodze spędziliśmy jakieś 170 godzin.
Przez 10 tygodni leczyliśmy zwierzaki
na Koh Lanta – kociaki, psy, króliki, kozy, a nawet małpę. Na
naszym skuterze zwiedziliśmy chyba wszystkie zakątki Koh Lanty.
Widzieliśmy rajskie plaże na Phi
Phi, wyluzowaliśmy pod jednym z najwyższych budynków świata –
Petronas Towers, widzieliśmy plemię kobiet o długich szyjach pod
Chiang Mai; jeździliśmy na słoniach i kąpaliśmy się z nimi w
Pai; rozczarowaliśmy się tandetnymi rzeźbami w Chiang Rai wokół
Białej Świątyni; płynęliśmy dwa dni po Mekongu i odbyliśmy
spływ dętkami w Vang Vieng, jedliśmy bagietki z polską Nutellą w
Luang Prabang, skakaliśmy z wodospadu i piliśmy tam laotański
bimber prosto z brudnej beczki. Spróbowaliśmy ichniego wina i
whisky ze skorpionem w butelce. Uniknęliśmy więzienia w
Vientianie, a w Konglor widzieliśmy wspaniałą, 7mio kilometrową
jaskinię. Jedliśmy tam też jedna z najlepszych curry i
zaprzyjaźniliśmy się z lokalnymi dzieciakami i ludnością –
oczywiście pijąc whisky za 4zł w butelkach jak od Tymbarku i w
końcu poczuliśmy, że jesteśmy pośrodku niczego z „widokiem za
milion dolarów”. Zawiodły nas 4 Tysiące Wysp, ale zachwyciło
Siem Reap i kompleks świątynny Angkor. Stolica Kambodży – Phnom
Penh – przypomniała o smutnych latach 70tych i reżimie Czerwonych
Khmerów.
Na plażach w Sihanoukville
odsapnęliśmy od ciągłego przemieszczania się, spaliliśmy skórę,
a niektórzy zawalczyli z chorobą morską ;).
W Bangkoku byliśmy stałymi bywalcami
szalonej Khao San Road i czuliśmy się, jak w domu. Zobaczyliśmy
też naparząjące się dzieciaki podczas walk muay thai w Lumpini
Stadion. A podczas tego wszystkiego natknęliśmy się na około 50
Polaków! Jesteśmy wszędzie!
Jednak najważniejsze podczas całej
podróży było to, jak wspaniałych ludzi spotkaliśmy: cała ekipa
Lanta Animal Welfare: dr. Tey, Maja, Junie, Jess, Katie, Kim, Terri,
Velerie, Kerrie, Gideon, Jack, Bernardo, Cami, Jugi, Luis, Lena,
Michał, Grzegorz, Ania; May i załoga Time for Lime, no i
oczywiście polska ekpia: Agata, Adam, Asia i Kuba – wielkie dzięki
za ten wspólnie spędzony czas! A jeśli kogoś pominąłem, to
proszę o wybaczenie :).
Na koniec chcieliśmy podziękować
wszystkim, bez których nasza podróż nie miałaby prawa bytu:
przede wszystkim Rodzicom i naszym rodzinom – to dzięki Nim
jesteśmy, kim jesteśmy, to oni nigdy w nas nie zwątpili i zawsze
mówili, byśmy szli do przodu.
Dzięki Przyjaciołom, którzy zawsze
znaleźli czas, by zapytać, jak sobie radzimy, czy niczego nie
potrzebujemy, z którymi zwyczajnie zawsze byliśmy w kontakcie –
te kilka słów, krótkie wiadomości od czasu do czasu naprawdę
wiele dla nas znaczyły.
Dziękujemy też tym, którzy dołożyli
„cegiełkę” to sfinansowania i nagłośnienia całej akcji:
Adamowi Drożdżalowi i firmie BioSante
Veterinary Solutions, studiu mebli kuchennych PRESTIGE, spółce
Tech-Dent, sklepowi internetowemu Horse-Expert, wielobranżowemu
towarzystwu projektowo – produkcyjnemu Marwit, infogazecie
reklamowej DIODA, Nowinom Gliwickim i tygodnikowi Dzień.
Czy to koniec naszego podróżowania?
Czy teraz będziemy tylko siedzieć w gabinetach i przyjmować
pacjentów? Na pewno nie! Już podczas pobytu w Azji pojawiło się
kilka pomysłów do realizacji w przyszłości. Będą klimaty
azjatyckie, bliskowschodnie, a może i z drugiej półkuli. Co z tego
wypali, na co się zdecydujemy – czas pokaże.
Dzięki Wam za czytanie, komentowanie,
odwiedzanie naszego bloga. To Wasze opinie motywowały nas do
dalszego pisania, robienia jak najlepszych zdjęć. Mamy nadzieję,
że VetVolunteers to nie koniec. Zaglądajcie tu od czasu do czasu.
Może już niedługo zaczniemy pisać nowego, podróżniczego bloga.
Do zobaczenia!
A ja już nie wierzyłam, że doczekam podsumowania. Super chłopaki!! :) Z niecierpliwością czekam na jakieś kolejne relacje (czy nawet informacje, co teraz robicie)!
OdpowiedzUsuńJest jakaś rzecz w Azji, którą w szczególności mile wspominacie?
Chłopaki, coś planujecie jeszcze? :) Słuch o Was zaginął
OdpowiedzUsuń