Korzystając z jednego z ostatnich dni
wolnych w Lanta Animal Welfare, postanowiliśmy odwiedzić jeden z
tzw. „must see” Tajlandii – wyspę Koh Phi Phi. Jest ona
uznawana za jedną z dziesięciu najpiękniejszych wysp świata! I,
wierzcie nam, nie ma w tym ani słowa przesady! Po pobudce o 6.00,
prawie spóźnieni na prom (Brytole!!!) w końcu wyruszyliśmy
na położoną jakąś godzinę drogi od nas wyspę. Pogoda była
świetna – słońce, wiatr we włosach, delikatna morska bryza –
czego chcieć więcej? Po pewnym czasie byliśmy na miejscu –
naszym oczom ukazały się pionowe zbocza wyspy, mnóstwo
turystycznych statków, longtail'i, no i oczywiście cudowna
zatoka z lazurową wodą oraz białym piaskiem. Jeśli oglądaliście
„Niebiańską Plażę”, to nawet w połowie nie oddaje tego, jak
wygląda ta wyspa. Po zejściu z przystani wmieszaliśmy się w tłum,
którego brakowało nam od jakiegoś czasu. Postanowiliśmy
czym prędzej odwiedzić punkt widokowy, z którego widzieliśmy
tak wiele wspaniałych zdjęć. Oczywiście musieliśmy wybrać złą
drogę i zamiast wspinać się jedyne 10-15minut zajęło nam to
prawie godzinę! Godzinę drogi stromą ścieżką, przez las, gdzie
tylko czekaliśmy, kiedy pod nogi wskoczy nam kobra, skorpion, czy
inne paskudztwo. Na szczęście w końcu dotarliśmy na miejsce –
zmęczeni, zlani potem, wkurzeni na drogę, ale doszliśmy! Po
wejściu na skały zobaczyliśmy widok, którego nie sposób
opisać słowami – błękitna woda w dwóch zatokach
oddzielonych od siebie charakterystycznym przewężeniem znanym z
pocztówek i filmów, bielusieńkie piaski plaż,
strzeliste skały dookoła nas i zieleń dżungli. Poniżej mnóstwo
białych punktów na wodzie – statków, którymi
przypływały tłumy turystów. Spędziliśmy tu trochę czasu
robiąc zdjęcia, chłonąc przewspaniałe widoki i po prostu
wypoczywając.
W końcu jednak trzeba było się
zebrać i poszukać jakiegoś hostelu. W drodze powrotnej
zahaczyliśmy o klimatyczną piekarnię, gdzie w końcu zjedliśmy
śniadanie – musli z jogurtem i owocami w takiej scenerii było
naprawdę wyśmienite! Żołądki załadowane, czas w dalszą drogę!
Szukając hostelu trafiliśmy do agencji turystycznej – gdzie
wskazówek udzielił nam oczywiście „urodziwy”
transwestyta, który zapomniał się rano ogolić! Po prawie
godzinie szukania pokoju, wielu negocjacjach, znaleźliśmy miejsce w
pobliżu plaży – całkiem przyjemny pokój, czysto, w
dodatku jedyne 300 bahtów od osoby.
Po odświeżeniu się byliśmy gotowi
do zwiedzania „centrum”. Mnóstwo straganów
wszelakiej maści na każdej ulicy, znów każdy oferuje
taksówkę, czy masaż. Pełno też pamiątek, sklepów z
koszulkami, kapeluszami i oczywiście „markowymi” spodenkami :).
O stoiskach z świetnym jedzeniem nie muszę wspominać. Muszę też
napisać o stoiskach, gdzie tajscy artyści malowali obrazy wzorując
się na zdjęciach. Robili naprawdę niesamowite rzeczy na płótnie
– gdybyśmy nie podeszli na 30cm od obrazu w życiu byśmy nie
uwierzyli, że zostały zrobione ludzką ręką i nie jest to
zdjęcie. Zresztą przykłady znajdziecie wśród zdjęć. Nas
powalił lew z tygrysem oraz Jimi Hendrix. A ceny tych dzieł wahają
się od około 4 – 14 tys bahtów. Warte są jednak tych
pieniędzy, ponieważ każdy z nich powstaje około 2 tygodni przy
użyciu malutkiego pędzelka.
Obiad zjedliśmy w jednej z
„lepszych” knajp, gdzie zamówiliśmy talerz owoców
morza – gdy kelner przyniósł nasze danie, szczęki nam
opadły. Góra krewetek, kalmarów, kilka kawałków
kraba i olbrzymia ryba z frytkami. Dobrze, że wzięliśmy to na
spółkę, bo inaczej byśmy nie podołali. Najedzeni poszliśmy
na plażę, by skorzystać z ochładzającej wody wśród
pięknych widoków. Był odpływ, więc i plaża zrobiła się
olbrzymia. Przeszliśmy naprawdę spory kawałek, by móc się
w ogóle zanurzyć. Trochę wygłupów, zdjęcia,
nurkowanie. Widzieliśmy też trochę jeżowców, więc
zrezygnowaliśmy z chodzenia po dnie.
Robiło się późne
popołudnie, więc znów wróciliśmy do hostelu, a
później ruszyliśmy na zwiedzanie Phi Phi nocą.
Cała wyspa odżyła i była jakby
gęściej zaludniona. Dało się wyczuć, że w każdym z tutejszych
barów za chwilę zacznie się impreza. Lawirowaliśmy jeszcze
jakiś czas wśród straganów, ale w końcu
postanowiliśmy kupić sobie piwko i wypić je na plaży. Co też
uczyniliśmy przy dźwiękach reggae z pobliskiego baru. Plaża coraz
bardziej się zaludniała, niektóre bary odpaliły pochodnie,
gdzieś odbywał się fire show. Na plaży siedziało nam się
wspaniale, a czas mijał na rozmowach o rzeczach ważnych i mniej
ważnych ;).
Musieliśmy też skosztować sprzedawanych tu
„bucketów”, czyli kubełków z drinkami. Tak minęło
nam kilka plażogodzin. W końcu jednak zrobiło się późno i
ciemno. Czas było wracać do hostelu, by mieć siły na kolejny
dzień.
Wstaliśmy trochę po 7.00, ponieważ
już o 11.30 mieliśmy prom powrotny, a nie chcieliśmy zmarnować
ani godziny. Znów odwiedziliśmy punkt widokowy, tym razem
wybierając dużo łatwiejszą i szybszą trasę – oczywiście
płatną... Rozłożyliśmy się na skałach plackiem, porobiliśmy
też kilka zdjęć. Po zejściu pokrążyliśmy jeszcze po plaży, by
porobić fotki rybackim łodziom, opalić się. Wybiła jednak 11.00
i czas był wsiadać na prom powrotny. Tym razem był on zapełniony
ludźmi płynącymi na Koh Lanta. Podróż powrotna minęła
nam dość szybko. Niestety po dotarciu na naszą wyspę okazało
się, że nie czeka na nas żaden kierowca. Staraliśmy się to
wyjaśnić telefonicznie – wiadomo, jak rozmawia się z Tajami
przez telefon... Dzięki Bogu nasza agencja nie była daleko. Pan,
który sprzedał nam bilet zarzekał się, że płaciliśmy
tylko za transport w jedną stronę – oczywiście to bzdura. Ale
chyba było po nas widać mocne zdenerwowanie, ponieważ za kilka
chwil zjawiła się taksówka, która zabrała nas do
domu. Trochę zniesmaczeni końcem naszej wycieczki, ale zachwyceni
widokami i pobytem na Koh Phi Phi poszliśmy odespać ostatnie dni.
Tradycyjnie już pod spodem możecie
zobaczyć, jak wygląda jedna z najpiękniejszych wysp świata. Jeśli
kiedyś będziecie w okolicy, koniecznie ją odwiedźcie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz