czwartek, 19 lipca 2012

Koh Phi Phi !




     Korzystając z jednego z ostatnich dni wolnych w Lanta Animal Welfare, postanowiliśmy odwiedzić jeden z tzw. „must see” Tajlandii – wyspę Koh Phi Phi. Jest ona uznawana za jedną z dziesięciu najpiękniejszych wysp świata! I, wierzcie nam, nie ma w tym ani słowa przesady! Po pobudce o 6.00, prawie spóźnieni na prom (Brytole!!!) w końcu wyruszyliśmy na położoną jakąś godzinę drogi od nas wyspę. Pogoda była świetna – słońce, wiatr we włosach, delikatna morska bryza – czego chcieć więcej? Po pewnym czasie byliśmy na miejscu – naszym oczom ukazały się pionowe zbocza wyspy, mnóstwo turystycznych statków, longtail'i, no i oczywiście cudowna zatoka z lazurową wodą oraz białym piaskiem. Jeśli oglądaliście „Niebiańską Plażę”, to nawet w połowie nie oddaje tego, jak wygląda ta wyspa. Po zejściu z przystani wmieszaliśmy się w tłum, którego brakowało nam od jakiegoś czasu. Postanowiliśmy czym prędzej odwiedzić punkt widokowy, z którego widzieliśmy tak wiele wspaniałych zdjęć. Oczywiście musieliśmy wybrać złą drogę i zamiast wspinać się jedyne 10-15minut zajęło nam to prawie godzinę! Godzinę drogi stromą ścieżką, przez las, gdzie tylko czekaliśmy, kiedy pod nogi wskoczy nam kobra, skorpion, czy inne paskudztwo. Na szczęście w końcu dotarliśmy na miejsce – zmęczeni, zlani potem, wkurzeni na drogę, ale doszliśmy! Po wejściu na skały zobaczyliśmy widok, którego nie sposób opisać słowami – błękitna woda w dwóch zatokach oddzielonych od siebie charakterystycznym przewężeniem znanym z pocztówek i filmów, bielusieńkie piaski plaż, strzeliste skały dookoła nas i zieleń dżungli. Poniżej mnóstwo białych punktów na wodzie – statków, którymi przypływały tłumy turystów. Spędziliśmy tu trochę czasu robiąc zdjęcia, chłonąc przewspaniałe widoki i po prostu wypoczywając.



    W końcu jednak trzeba było się zebrać i poszukać jakiegoś hostelu. W drodze powrotnej zahaczyliśmy o klimatyczną piekarnię, gdzie w końcu zjedliśmy śniadanie – musli z jogurtem i owocami w takiej scenerii było naprawdę wyśmienite! Żołądki załadowane, czas w dalszą drogę! Szukając hostelu trafiliśmy do agencji turystycznej – gdzie wskazówek udzielił nam oczywiście „urodziwy” transwestyta, który zapomniał się rano ogolić! Po prawie godzinie szukania pokoju, wielu negocjacjach, znaleźliśmy miejsce w pobliżu plaży – całkiem przyjemny pokój, czysto, w dodatku jedyne 300 bahtów od osoby.



    Po odświeżeniu się byliśmy gotowi do zwiedzania „centrum”. Mnóstwo straganów wszelakiej maści na każdej ulicy, znów każdy oferuje taksówkę, czy masaż. Pełno też pamiątek, sklepów z koszulkami, kapeluszami i oczywiście „markowymi” spodenkami :). O stoiskach z świetnym jedzeniem nie muszę wspominać. Muszę też napisać o stoiskach, gdzie tajscy artyści malowali obrazy wzorując się na zdjęciach. Robili naprawdę niesamowite rzeczy na płótnie – gdybyśmy nie podeszli na 30cm od obrazu w życiu byśmy nie uwierzyli, że zostały zrobione ludzką ręką i nie jest to zdjęcie. Zresztą przykłady znajdziecie wśród zdjęć. Nas powalił lew z tygrysem oraz Jimi Hendrix. A ceny tych dzieł wahają się od około 4 – 14 tys bahtów. Warte są jednak tych pieniędzy, ponieważ każdy z nich powstaje około 2 tygodni przy użyciu malutkiego pędzelka.
    
   Obiad zjedliśmy w jednej z „lepszych” knajp, gdzie zamówiliśmy talerz owoców morza – gdy kelner przyniósł nasze danie, szczęki nam opadły. Góra krewetek, kalmarów, kilka kawałków kraba i olbrzymia ryba z frytkami. Dobrze, że wzięliśmy to na spółkę, bo inaczej byśmy nie podołali. Najedzeni poszliśmy na plażę, by skorzystać z ochładzającej wody wśród pięknych widoków. Był odpływ, więc i plaża zrobiła się olbrzymia. Przeszliśmy naprawdę spory kawałek, by móc się w ogóle zanurzyć. Trochę wygłupów, zdjęcia, nurkowanie. Widzieliśmy też trochę jeżowców, więc zrezygnowaliśmy z chodzenia po dnie. 







    Robiło się późne popołudnie, więc znów wróciliśmy do hostelu, a później ruszyliśmy na zwiedzanie Phi Phi nocą. 



    Cała wyspa odżyła i była jakby gęściej zaludniona. Dało się wyczuć, że w każdym z tutejszych barów za chwilę zacznie się impreza. Lawirowaliśmy jeszcze jakiś czas wśród straganów, ale w końcu postanowiliśmy kupić sobie piwko i wypić je na plaży. Co też uczyniliśmy przy dźwiękach reggae z pobliskiego baru. Plaża coraz bardziej się zaludniała, niektóre bary odpaliły pochodnie, gdzieś odbywał się fire show. Na plaży siedziało nam się wspaniale, a czas mijał na rozmowach o rzeczach ważnych i mniej ważnych ;).

   Musieliśmy też skosztować sprzedawanych tu „bucketów”, czyli kubełków z drinkami. Tak minęło nam kilka plażogodzin. W końcu jednak zrobiło się późno i ciemno. Czas było wracać do hostelu, by mieć siły na kolejny dzień.









    Wstaliśmy trochę po 7.00, ponieważ już o 11.30 mieliśmy prom powrotny, a nie chcieliśmy zmarnować ani godziny. Znów odwiedziliśmy punkt widokowy, tym razem wybierając dużo łatwiejszą i szybszą trasę – oczywiście płatną... Rozłożyliśmy się na skałach plackiem, porobiliśmy też kilka zdjęć. Po zejściu pokrążyliśmy jeszcze po plaży, by porobić fotki rybackim łodziom, opalić się. Wybiła jednak 11.00 i czas był wsiadać na prom powrotny. Tym razem był on zapełniony ludźmi płynącymi na Koh Lanta. Podróż powrotna minęła nam dość szybko. Niestety po dotarciu na naszą wyspę okazało się, że nie czeka na nas żaden kierowca. Staraliśmy się to wyjaśnić telefonicznie – wiadomo, jak rozmawia się z Tajami przez telefon... Dzięki Bogu nasza agencja nie była daleko. Pan, który sprzedał nam bilet zarzekał się, że płaciliśmy tylko za transport w jedną stronę – oczywiście to bzdura. Ale chyba było po nas widać mocne zdenerwowanie, ponieważ za kilka chwil zjawiła się taksówka, która zabrała nas do domu. Trochę zniesmaczeni końcem naszej wycieczki, ale zachwyceni widokami i pobytem na Koh Phi Phi poszliśmy odespać ostatnie dni.
Tradycyjnie już pod spodem możecie zobaczyć, jak wygląda jedna z najpiękniejszych wysp świata. Jeśli kiedyś będziecie w okolicy, koniecznie ją odwiedźcie!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz