Jest kolo 11.00, a my zlądowaliśmy na 4 Tysiącach Wysp.
Rzeczywiście może ich być tu tyle wliczając wszelkie małe zarośnięte
placki ziemi, które mijamy po drodze łódką. Czytaliśmy o tym miejscu, że
jest cudowne, malownicze, idealne do wyluzowania się. Może wszyscy,
którzy czytają tego bloga i odwiedzili to miejsce nas teraz zlinczują,
ale wyspa nie zachwyca. Mamy co prawda w porządku bungalow za 20 tysięcy
kipów nad samym brzegiem Mekongu. Ale od wejścia wszędzie walają się śmieci, z kranów leci identyczna pod względem koloru woda, co w rzece.
Do tego jedna ulica z knajpami, sklepami i nic więcej. Jest pora
obiadowa. Wchodzimy do jednej restauracji, zamawiamy pad thai i noodle.
Dostajemy coś, co pod żadnym względem nie przypomina tych dań - ani z
wyglądu, ani ze smaku. Do tego zauważamy, że obsługa tutaj i wszelkich
innych miejscach ma nad dokładnie gdzieś. Gdy chcemy o coś zapytać,
poprosić, ostentacyjnie obracają się na pięcie i wychodzą. Oczywiście
nikt też właściwie nie zna angielskiego i robi miny, jakby to była nasza
wina.
Popołudnie mija nam więc na nicnierobieniu. Zbliża się burza. Za
parę chwil leje jak z cebra, a my klasycznie już w takiej sytuacji
robimy się głodni. Znów przywdziewamy pelerynki i idziemy najpierw na
piwo do Reggae Baru. Później rozpoczynamy poszukiwania sensownego
jedzenia. Podobno "u MaMy" jest najlepiej. Rzeczywiście i curry z
mleczkiem kokosowym i sałatka z papai są bardzo smaczne. Nie będziemy
ryzykować i będziemy się tu stołować do końca. Objedzeni wracamy do Mr.
B's Sunset Bungalows. Okazuje się, że w naszym pokoju zabarykadował
się... pies! Nie mamy pojęcia, jak się tam dostał i jak mogliśmy go nie
zauważyć. W pokoju niezły bałagan, więc wieczór mamy już trochę zepsuty.
Na poprawę humoru włączamy film, którego nie dokończyliśmy w Konglor.
Jest straszny, ale chyba potrzebujemy "odmóżdżenia" ;). Jest po północy,
wszyscy idziemy do swoich łóżek. Jutro mają do nas dołączyć Asia z
Kuba.
Czwartek 30.08. Mimo, że nie musieliśmy nastawiać zegarków i tak
obudziliśmy się po 6.00. Jeszcze chwilka drzemki i zrobiło się po 8.00.
Wiemy, że nie mamy zbyt wielu opcji turystycznych. Ba! Nie mamy ich w
ogóle! Toteż nie spieszymy się nigdzie. Poranna toaleta w mekongowej
wodzie z prysznica i okupujemy hamaki na naszym tarasie. Mimo wszystko
spokojna atmosfera - chillout - o którym czytaliśmy udziela nam się.
Ktoś czyta książkę, ktoś słucha muzyki, ktoś bawi się z kotem lub patrzy
bezwiednie w rzekę. Nawet nie musimy się odzywać do siebie ani słowem. W
końcu decydujemy się ruszyć i pójść coś zjeść. Nie ryzykujemy i znów
drepczemy do "Mamy". Z tego, co widzieliśmy specjalnością są tutaj
"pumpkinburgery". Ponieważ wszędzie kosztują 50 tys kipów, a tu tylko
15, tym bardziej chcemy ich spróbować. Do tego całkiem niezłe
bananowo-czekoladowe shake'i. Pimpkinburger okazuje się czymś w rodzaju
omletu lub placka ziemniaczanego - tyle, ze z dyni. Do tego bagietka,
ogórek, sosy. Może nie powala, ale jest całkiem smaczny. Co by teraz
robić? Odkładamy nasz trekking "na później". Powracamy do porannych
zajęć, czyli byczenia się. W międzyczasie Asia i Kuba piszą, że niedługo
dotrą - spokojnie, mamy jeszcze ponad godzinę. Znów jest wi-fi, wiec
okupujemy komputery i komórki, by skontaktować się z rodzinami i
znajomymi, coś poczytać. Raptem słyszymy polskie "cześć", a przez drzwi
zagląda głowa Kuby... Okazało się, że wypłynęli z innego miejsca niż
my, a droga zajęła im tylko 15 minut. Siedzimy trochę na naszym tarasie
nad Mekongiem, opowiadają, co jeszcze robili w Konglor i jak minęła im
podróż. Mają podobne wrażenia do naszych... Czas coś zjeść - oczywiście
"u Mamy". Po powrocie z obiadu wracamy do przerwanych zajęć, czyli
odpoczywania od nicnierobienia ;). Cały czas planujemy iść na godzinny
trekking, ale w domyśle chyba każdy wie, że nic z tego nie będzie. Mija
kilka godzin i znów zaczyna się chmurzyć, gdzieniegdzie błyska. Chyba
czeka nas wieczór podobny do poprzedniego. Staramy się uchwycić aparatem
pioruny, ale z marnym efektem. Burza dzięki Bogu mija nas bokiem. Robi
się pora kolacji - "Mama" jest chyba szczęśliwa, że przyprowadzamy
nowych ludzi ;). Siedzimy tam trochę czasu, bo nikomu nie chce się
ruszać. W końcu lądujemy w hamakach na tarasie w towarzystwie piwka.
Siedzimy tam jeszcze trochę, ale kolo 6.00 musimy wstawać, by rano
wyruszyć dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz