sobota, 1 września 2012

Przepiękny Kong Lor !

              Jedynym słowem, które może opisać Konglor jest: Czad! Czad! Czad! Nie umiem znaleźć innych słów, by opisać to miejsce. Jest to malutka wioska pośrodku niczego. Jedna droga, kilka domów na krzyż i nic innego poza pięknymi widokami. Mamy pokój za 20 tys kipów na osobę. Warunki może nie zachwycają, ale w końcu jesteśmy na wsi! Mamy widok na góry i niesamowicie zielone pola ryżowe. Ponieważ dotarliśmy chwile przed zmrokiem, zanim się ściemniło zdołaliśmy tylko przejść się drogą kilkaset metrów, by zobaczyć okolicę. Po powrocie kolacja u pana za rogiem - jedno z lepszych curry, jakie jedliśmy!!! Wpadamy na pomysł, by przed domkiem zrobić sobie ognisko, do tego laotańska whisky za 5 tys kipów. Od razu zainteresowali się nami miejscowi, głównie dzieciaki, które się do nas przysiadły oraz dorośli, których chyba bardziej interesowała nasza whisky ;). W końcu koło północy zalegliśmy w łóżkach.
         Rano śniadanie u naszego pana od curry, które jest chyba specjalnością zakładu, bo noodle już nie są tak dobre. Idziemy do jedynej okolicznej atrakcji - jaskini Konglor. Po drodze towarzyszą nam dzieciaki, z którymi robimy sobie zdjęcia, wypytują nas, jak mamy na imię i chwalą ocenami ze szkoły. Największe wrażenie robi jak zwykle dwumetrowy Kuba Vel Czajka.
         Konglor to długa na jakieś 7km jaskinia, odkryta dość niedawno, a przebyć ją można tylko łódką. Warto poświęcić te kilkadziesiąt tysięcy kipów! Konglor jest olbrzymia! Do tego stopnia, że nasze czołówki nie dają rady jej oświetlić. Pośrodku drogi zatrzymujemy się na spacer wsród powstałych tu form skalnych - najlepsze jakie do tej pory widzieliśmy. Niestety ze względu na ciemności i wilgotność, zdjęcia nie zachwycają i nie oddają tego, jak tam wygląda. Znów wsiadamy na łódkę i wypływamy z drugiej strony jaskini. Tu można się trochę posilić, coś wypić. Chwila odpoczynku i wracamy. Przepłynięcie 7km zajmuje trochę czasu naszej łódeczce. Jesteśmy z powrotem. Słońce już nieźle grzeje. Wstępujemy na obiad "u konkurencji" i musimy przeprosić naszego Pana za niewierność ;). Po południu robimy to, co chyba jest tu wskazane - lenimy się, robimy trochę zdjęć i jeździmy na longu z longową ekipą, co robi nieźle wrażenie na mieszkańcach wioski. Parę dzieciaków chce spróbować swoich sił na desce. Niestety zbiera się na deszcz. Musimy się schować. Na tarasie robimy się trochę głodni, więc w pelerynkach maszerujemy na ostatnią tu kolację. Jeszcze wieczorem próbujemy uskutecznić wspólnie jakiś film na tarasie, ale zmęczenie wygrywa. 
 Na longu po Laosie:
   O 8.00 jesteśmy gotowi do wyjazdu. Asia z Kuba jeszcze tu trochę zostaną, ale mają do nas dołączyć. Jedziemy z mieszkańcami wioski do Takhek - miejscowości, gdzie przesiadamy się w autobus na południe. Ale musimy czekać do 17.00. Targujemy się z tuk - tukarzami, w końcu jeden podwiezie nas za naszą cenę. Centrum niczym nie zachwyca, patrzymy na lokalne garkuchnie, gdzie można zjeść smażoną szarańczę, czy grillowane żaby. Odpuszczamy. Idziemy na normalny obiad do knajpy, gdzie bunkrujemy się na dłuższy czas. Wracamy na dworzec (znów targowanie o cenę przejazdu), jeszcze łyk lao coffe, która okazuje się zwykłą Nescafe - grrrr! Czekamy na autobus, czekamy i... czekamy... Zamiast koło 17.00 jest o 18.30, ładujemy się do środka, a w środku... Delikatnie mówiąc: lekki syf. Pełno toreb ze śmieciami, worki z jakimiś towarami do przewiezienia, Laotańczycy nie pierwszej świeżości - zapach unosi się w powietrzu. Montujemy się na tyłach, gdzie za chwilę ląduje karton z gęsiami. Co chwila ktoś na niego wchodzi - cud, ze przeżyły. O stresie transportowym zwierząt lepiej nie wspominać. Ruszamy. W końcu. Po drodze stale ktoś wyrzuca śmieci lub pluje przez okno. Jedyne, co można zrobić to albo iść spać, albo się przyzwyczaić. W środku nocy mamy postój w Pakse, który przedłuża się do 2,5h. Kierowca musi się przespać! Stoimy więc na dworze. Zaczyna padać. W końcu nasz driver wstaje i jedziemy dalej! Nad ranem w końcu jesteśmy na przystani. Znów chcą nas zrobić na kasę, ale nawet nie robi to na nas wrażenia. Jemy śniadanie (w końcu!) i wsiadamy na łódkę, by za ponad godzinę być na Don Det. W końcu jesteśmy w 4 Tysiącach Wysp!!! To była naprawdę długa i męcząca droga! Uffff!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz