Rano śniadanie u naszego pana od curry, które jest chyba
specjalnością zakładu, bo noodle już nie są tak dobre. Idziemy do
jedynej okolicznej atrakcji - jaskini Konglor. Po drodze towarzyszą nam
dzieciaki, z którymi robimy sobie zdjęcia, wypytują nas, jak mamy na
imię i chwalą ocenami ze szkoły. Największe wrażenie robi jak zwykle
dwumetrowy Kuba Vel Czajka.
Konglor to długa na jakieś 7km jaskinia, odkryta dość niedawno, a
przebyć ją można tylko łódką. Warto poświęcić te kilkadziesiąt tysięcy
kipów! Konglor jest olbrzymia! Do tego stopnia, że nasze czołówki nie
dają rady jej oświetlić. Pośrodku drogi zatrzymujemy się na spacer wsród
powstałych tu form skalnych - najlepsze jakie do tej pory widzieliśmy.
Niestety ze względu na ciemności i wilgotność, zdjęcia nie zachwycają i
nie oddają tego, jak tam wygląda. Znów wsiadamy na łódkę i wypływamy z
drugiej strony jaskini. Tu można się trochę posilić, coś wypić. Chwila
odpoczynku i wracamy. Przepłynięcie 7km zajmuje trochę czasu naszej łódeczce. Jesteśmy z powrotem. Słońce już nieźle grzeje. Wstępujemy na
obiad "u konkurencji" i musimy przeprosić naszego Pana za niewierność
;). Po południu robimy to, co chyba jest tu wskazane - lenimy się,
robimy trochę zdjęć i jeździmy na longu z longową ekipą, co robi nieźle
wrażenie na mieszkańcach wioski. Parę dzieciaków chce spróbować swoich
sił na desce. Niestety zbiera się na deszcz. Musimy się schować. Na
tarasie robimy się trochę głodni, więc w pelerynkach maszerujemy na
ostatnią tu kolację. Jeszcze wieczorem próbujemy uskutecznić wspólnie
jakiś film na tarasie, ale zmęczenie wygrywa.
O 8.00 jesteśmy gotowi do wyjazdu. Asia z Kuba jeszcze tu trochę
zostaną, ale mają do nas dołączyć. Jedziemy z mieszkańcami wioski do
Takhek - miejscowości, gdzie przesiadamy się w autobus na południe. Ale
musimy czekać do 17.00. Targujemy się z tuk - tukarzami, w końcu jeden
podwiezie nas za naszą cenę. Centrum niczym nie zachwyca, patrzymy na
lokalne garkuchnie, gdzie można zjeść smażoną szarańczę, czy grillowane żaby. Odpuszczamy. Idziemy na normalny obiad do knajpy, gdzie bunkrujemy
się na dłuższy czas. Wracamy na dworzec (znów targowanie o cenę
przejazdu), jeszcze łyk lao coffe, która okazuje się zwykłą Nescafe -
grrrr! Czekamy na autobus, czekamy i... czekamy... Zamiast koło 17.00
jest o 18.30, ładujemy się do środka, a w środku... Delikatnie mówiąc:
lekki syf. Pełno toreb ze śmieciami, worki z jakimiś towarami do
przewiezienia, Laotańczycy nie pierwszej świeżości - zapach unosi się w
powietrzu. Montujemy się na tyłach, gdzie za chwilę ląduje karton z
gęsiami. Co chwila ktoś na niego wchodzi - cud, ze przeżyły. O stresie
transportowym zwierząt lepiej nie wspominać. Ruszamy. W końcu. Po drodze
stale ktoś wyrzuca śmieci lub pluje przez okno. Jedyne, co można zrobić
to albo iść spać, albo się przyzwyczaić. W środku nocy mamy postój w
Pakse, który przedłuża się do 2,5h. Kierowca musi się przespać! Stoimy
więc na dworze. Zaczyna padać. W końcu nasz driver wstaje i jedziemy
dalej! Nad ranem w końcu jesteśmy na przystani. Znów chcą nas zrobić na
kasę, ale nawet nie robi to na nas wrażenia. Jemy śniadanie (w końcu!) i
wsiadamy na łódkę, by za ponad godzinę być na Don Det. W końcu jesteśmy
w 4 Tysiącach Wysp!!! To była naprawdę długa i męcząca droga! Uffff!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz