czwartek, 30 sierpnia 2012

Vientian - nie taki capitaln


        Od ostatniego posta minęło trochę czasu, a my zwiedziliśmy kilka miejsc. Niestety dość często mieliśmy problemy z internetem. Dlatego już nadrabiamy zaległości, a na pierwszy rzut idzie Vientian.

         Do stolicy przyjechaliśmy po 16.00. Sądziliśmy, że w stolicy ceny dzięki większej konkurencji będą bardziej ludzkie. Ale gdzie tam! Hostele mają jakieś niebotyczne stawki! W końcu udaje nam się znaleźć miejsce w Vientiane Bagpackers za 40 tys kipów od osoby, tym razem w pokoju grupowym. Na szczęście jest czysto, łazienki też ok, a dzięki działającej non stop klimatyzacji, czujemy się tam, jak w chłodni. Zrzucamy plecaki, szybki prysznic i śmigamy już tradycyjnie zobaczyć okolicę. Trafiamy na nabrzeże, skąd po drugiej stronie Mekongu widać Tajlandię, za którą już trochę tęsknimy ;). Rzeka coraz mniej zachwyca czystością, ale miejsce trochę nas zaskakuje. Jak na ten "biedny kraj" okolica wygląda całkiem nieźle, a takiego "bulwaru zachodzącego słońca", jak go nazywamy nie powstydziłyby się nasze nadmorskie miejscowości. Dookoła pełno straganów z jedzeniem, ciuchami, co już jest normą. Wzdłuż rzeki jeździ mnóstwo rowerów, ludzie uprawiają jogging. Wieczorem będą wystawione przeszkody, by zrobić tu skatepark. Wrócimy tu, by ekipa Longa mogła się wykazać. Ruszamy dalej szukać lokalnych atrakcji.
         Trafiamy na market w centrum, gdzie już tradycyjnie można skosztować dan z "garkuchni". Każdy z nas kupuje co innego. Furorę robią pączki, natomiast słodycze z jednego stoiska nie mogą nam przejść przez gardło - wszyscy zgodnie wyrzucamy ten specjał; pomieszany smak starego jajka z mięsem i czymś jeszcze - już chyba nietoperz smakował lepiej! Obok jest dość solidny supermarket (pierwszy, jaki widzimy w Laosie), więc wpadamy na pomysł, by zaopatrzyć się w wino i zakończyć dzień na nabrzeżu. 
    I tak mijał nam czas w stolicy tego wieczora: siedzieliśmy rozmawiając i popijając winko, longboardziarze jeździli na deskach. W pewnym momencie podeszło do nas kilka miejscowych osób. Z początku myśleliśmy, że chcą od nas papierosa. Jednak okazało się, że to wojskowi. Mundury, kałach w rękach, kajdanki. Trafiliśmy na kontrolę narkotykową! Przeszukiwanie ciuchów, plecaków, obmacywanie gdzie się da! Bardzo chcieli się czegoś doszukać! Nie mieliśmy się czego obawiać, ale sytuacja nie wyglądała ciekawie, tym bardziej, że z ich łamanego angielskiego wywnioskowaliśmy, że chcą nas zabrać na testy. "You don't smoke cansai, you go home" - dopiero wtedy wywnioskowaliśmy, czym może być dla nich "cansai" (jak to się pisze?!). Ale nie mieliśmy powodów, by pozwolić się badać, nie wiedzieliśmy do końca, kim są nasi mundurowi znajomi, czego tak naprawdę chcą i jak miałyby wyglądać takie testy. Nie wiedzieliśmy też, gdzie mielibyśmy jechać. To Laos, słyszeliśmy różne rzeczy o tym kraju. Mówimy, że chcemy kogoś, kto mówi po angielsku. Telefony, kolejne tłumaczenia i ciągle "you don't smoke, you go home". Tak minęła nam dobra godzina. My swoje, oni swoje, nikt nic nie rozumie. Po drodze chcieli od nas jeszcze milion kipów za puszczenie do domu - coś nam tu zaczęło śmierdzieć. W końcu po jakimś telefonie usłyszeliśmy "ok, you go home". Uffff!!! Nareszcie! Mimo, że nie mieliśmy czego się bać, stres był i ciśnienie nam trochę skoczyło! Wracamy do hostelu! Na dzisiaj mamy dość wrażeń! Jeszcze po piwku przed naszym guesthousem i do łóżek!
   Sobotę zaczęliśmy od solidnego śniadania kolo marketu w centrum. Jedzenie niestety nie powalało, ale zapełniło brzuchy na większą część dnia. Po drodze jeszcze jakieś picie i ruszyliśmy na piesze zwiedzanie lokalnych atrakcji. Wiedzieliśmy, że nie ma ich zbyt wiele, toteż wszystko robiliśmy bez większego spinania się. Pierwsza była czarna stupa, kilka kroków od naszego marketu. Stąd poszliśmy w stronę Patuxai - łuku triumfalnego. Na miejscu weszliśmy na górę, skąd mieliśmy widok na cale centrum. Oczywiście wewnątrz "pamiątek" co nie miara - można kupić nawet książeczkę z laotańskimi chwytami gitarowymi ;). Po wyjściu ruszyliśmy na naprawdę dłuuuugi spacer w słońcu w kierunku Złotej Świątyni. Po drodze nasz ponad dwumetrowy Kuba Cz. musiał robić postoje i dawać się fotografować z Azjatami ;) - w każdym mieście robi niezłe zamieszanie swoim wzrostem ;). A Złota Świątynia całkiem sympatyczna, weszliśmy nawet do środka. Ale chyba większe wrażenie robi ze zdjęć ;). Stąd bierzemy tuk-tuka i ruszamy do Buddha Parku. Trasa jest naprawdę długa, głośna, pod koniec pełno dziur w drodze i kurzu. Mijaliśmy nawet fabrykę Lao Beer ;). A sam park mimo, że betonowy i w żaden sposób nie święty robi wrażenie. Postawiony jakieś 60 lat temu przez Luang Pu park zawiera kilkadziesiąt betonowych rzeźb Buddy, Shivy i innych buddyjskich postaci. Najlepsze jest "jabłko", do którego można wejść przez usta i wspiąć się na samą górę, by zobaczyć panoramę całego kompleksu.  Spędziliśmy tu trochę czasu. Jednak trzeba było wracać. Znów ta sama droga... W końcu byliśmy na miejscu. Burczało nam w brzuchach, więc zatrzymaliśmy się na obiadokolację w centrum. Później chwila na odpoczynek, prysznic itp. Wieczorem skoczyliśmy jeszcze na chwilę nad Mekong. Adam skakał po przeszkodach, Migur też przypomniał sobie młodzieńcze lata na desce, a Micz i reszta ekipy zadebiutowała na longu stawiając swoje pierwsze (i z pewnością nieostatnie kroki).
    Niedziela to wczesne śniadanie, kupujemy jakieś pamiątki i oczywiście musimy spóźnić się trochę na busa. Brytyjczycy są na nas wkurzeni ;). Przesiadka na dworcu w lokalny autobus. Kolo 17.00 będziemy w Khonglor. A droga jest ciekawa. Mamy nawet telewizorki, gdzie puszczane są laotańskie teledyski - kręcone kamerą VHS, każdy w tym samym miejscu, do tej samej muzyki, te same ciuchy - czad ;). Cały autobus załadowany Laotańczykami, co przystanek wpadają ludzie oferujący coś do jedzenia. Brakowało tylko "piwo jasne, piwo!". Zahaczyliśmy nawet o tajskie wesele! Dziewczyny od razu zostały wzięte w taneczne obroty, polała się wódka ;)! Pięknie! Gdyby nas nie zaczęli wołać do autobusu, pewnie byśmy tu zostali ;)! 
   Kolo 17.00 byliśmy w wioseczce o nazwie Khonglor, która... Która zostanie opisana w kolejnym poście ;).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz