niedziela, 19 sierpnia 2012

Ekspresem przez północ!




            Pai opuściliśmy z żalem skoro świt, bo już o 5.30. Około 11.00 byliśmy w Chiang Rai. Mieliśmy zamiar zostać tam na noc, ale przewodniki oraz spotkane po drodze osoby mówiły, że oprócz Białej Świątyni nie ma tam nic ciekawego. Szybko zdecydowaliśmy, że jedziemy ją zobaczyć i śmigamy dalej. Dzięki temu zyskamy jeden dzień i sporo pieniędzy w portfelu.
            W ciągu kilku minut znaleźliśmy autobus (20 bht) do świątyni i już po chwili byliśmy na miejscu. White Temple rzeczywiście warta uwagi, tym bardziej, że całkiem różni się od świątyń które widzieliśmy do tej pory w różnych miastach. Robi wrażenie! No może mniejsze po dłuższym przyjrzeniu się, gdy zobaczymy, że na trawnikach obok są plastikowe rzeźbione czaszki z butelką whisky, czy wyłaniający się z ziemi Predator... Pokręciliśmy się chwilę na miejscu i wracamy! Zaczęło się ostro chmurzyć, więc nie czekaliśmy na autobus. Wzięliśmy pickupa (40bht) w ostatnim momencie, bo już po kilku chwilach lało jak z cebra! Na dworzec dotarliśmy, gdy już przestało padać. Spotkaliśmy tam nasze koleżanki z uczelni – Agatę i Gosię, które pracowały w Soi Dog – podobnej organizacji do naszego LAWu. Niestety nie mogliśmy zbyt długo rozmawiać, bo już za chwilę odjeżdżał nasz autobus do Chiang Khong. Autobus typu naszego PKSu, ale nie trzeba nam było więcej do szczęścia, w środku wiatraki, otwarte okna, mnóstwo lokalnych ludzi. Wszyscy wsiadają/wysiadają w biegu, a do tego nasz transport pełni funkcję przesyłek kurierskich!
            W Chiang Khong byliśmy koło 17.00. Oczywiście od razu otoczyło nas mnóstwo „my friend” oferujących tuk-tuki do hosteli. 30 bht to nie majątek, więc daliśmy się podwieźć do Boom Hostelu. Całkiem fajne miejsce za śmieszne pieniądze – 100 bht od osoby. Na jeden nocleg jak znalazł! Od razu postanowiliśmy zrobić pranie przed Laosem i pozwiedzać okolicę. Miasto (wioska?) niestety nie urzeka. Poza jedną ulicą ze sklepami i knajpami nie ma tam nic! Zrobiliśmy zakupy na kolejny dzień w 7/11 i postanowiliśmy zjeść w lokalnej restauracji. Nigdy, ale to przenigdy nie jadłem tak paskudnego massamana (pad thai Kuby było o niebo lepsze!). Ale czego można się spodziewać za 70 bht?! Wróciliśmy do hostelu, pogadaliśmy przy piwku z rodzinami i w końcu poszliśmy spać. Komary nie dawały nam zresztą innego wyboru!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz