Pai
opuściliśmy z żalem skoro świt, bo już o 5.30. Około 11.00 byliśmy w Chiang
Rai. Mieliśmy zamiar zostać tam na noc, ale przewodniki oraz spotkane po drodze
osoby mówiły, że oprócz Białej Świątyni nie ma tam nic ciekawego. Szybko
zdecydowaliśmy, że jedziemy ją zobaczyć i śmigamy dalej. Dzięki temu zyskamy
jeden dzień i sporo pieniędzy w portfelu.
W
ciągu kilku minut znaleźliśmy autobus (20 bht) do świątyni i już po chwili
byliśmy na miejscu. White Temple rzeczywiście warta uwagi, tym bardziej, że
całkiem różni się od świątyń które widzieliśmy do tej pory w różnych miastach.
Robi wrażenie! No może mniejsze po dłuższym przyjrzeniu się, gdy zobaczymy, że
na trawnikach obok są plastikowe rzeźbione czaszki z butelką whisky, czy
wyłaniający się z ziemi Predator... Pokręciliśmy się chwilę na miejscu i
wracamy! Zaczęło się ostro chmurzyć, więc nie czekaliśmy na autobus. Wzięliśmy
pickupa (40bht) w ostatnim momencie, bo już po kilku chwilach lało jak z cebra!
Na dworzec dotarliśmy, gdy już przestało padać. Spotkaliśmy tam nasze koleżanki
z uczelni – Agatę i Gosię, które pracowały w Soi Dog – podobnej organizacji do
naszego LAWu. Niestety nie mogliśmy zbyt długo rozmawiać, bo już za chwilę
odjeżdżał nasz autobus do Chiang Khong. Autobus typu naszego PKSu, ale nie
trzeba nam było więcej do szczęścia, w środku wiatraki, otwarte okna, mnóstwo
lokalnych ludzi. Wszyscy wsiadają/wysiadają w biegu, a do tego nasz transport
pełni funkcję przesyłek kurierskich!
W
Chiang Khong byliśmy koło 17.00. Oczywiście od razu otoczyło nas mnóstwo „my
friend” oferujących tuk-tuki do hosteli. 30 bht to nie majątek, więc daliśmy
się podwieźć do Boom Hostelu. Całkiem fajne miejsce za śmieszne pieniądze – 100
bht od osoby. Na jeden nocleg jak znalazł! Od razu postanowiliśmy zrobić pranie
przed Laosem i pozwiedzać okolicę. Miasto (wioska?) niestety nie urzeka. Poza
jedną ulicą ze sklepami i knajpami nie ma tam nic! Zrobiliśmy zakupy na kolejny
dzień w 7/11 i postanowiliśmy zjeść w lokalnej restauracji. Nigdy, ale to
przenigdy nie jadłem tak paskudnego massamana (pad thai Kuby było o niebo
lepsze!). Ale czego można się spodziewać za 70 bht?! Wróciliśmy do hostelu,
pogadaliśmy przy piwku z rodzinami i w końcu poszliśmy spać. Komary nie dawały
nam zresztą innego wyboru!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz