sobota, 25 sierpnia 2012

Vang Vieng


             Luang Prabang to kolejne miejsce, które szkoda było nam opuszczać. Po 9.00 podjechał pod nasz Soutikone Gesthouse minibus z Agata i Adamem na pokładzie. Odbieramy Aśke i Kube – można ruszać do „najbardziej imprezowego miejsca w Laosie”. Szczerze mówiąc średnio jesteśmy zainteresowani rozrywkami oferowanymi przez VV, ale chcemy zatrzymać się choć na chwilę, by zobaczyć, jak wygląda to owiane wątpliwej jakości legendą miejsce. Po drodze mijamy piękne widoki: pionowe skały, góry, malutkie wioski. Musimy robić kilka postojów na sesje fotograficzne.

            Koło 16.00 jesteśmy na dworcu autobusowym w Vang Vieng. Od razu łapie nas właściciel jednego z guesthouseów – wiemy, że jesteśmy kilometry od centrum, więc dla własnej wygodny bierzemy pokoje u niego za 60000 kipów. Patrząc na samochód, ktorym jeźdźi interes musi mu się nieźle kręcić :). Nine Noi's jest całkiem ok. Zostawiamy plecaki i ruszamy zobaczyć miasteczko. Całe miasto jest remontowane, pełno tu kurzu, hałasu. Ale gdzie ta impreza, którą widzieliśmy na YouTube? Ok, większość mijanych ludzi, to młodzi Francuzi, czy Brytyjczycy, troche wstawieni, ale gorsze sceny widzieliśmy choćby na Juwenaliach :). W jednej z knajp jemy zachwalane przez Adama laap z kurczaka. Słusznie zachwalane :). Będąc w imprezowej stolicy Azji południowo- wschodniej nie możemy odmówić sobie piwka :). Ale poza tym Vang Vieng niczym nie zachwyca. Wieczorem robimy jeszcze jeden obchód miasta. Jest głośniej i mijamy kilka osób, które wyglądają, jak zombie – Bóg jeden wie, co piły, paliły, czy czego się najadły (ale to nie nasz problem); wymalowane farbą, z przepaskami po tubingu i obowiązkowo w koszulkach ze spływu na dętkach. Cała impreza odbywa się na pobliskiej wyspie, skąd dochodzą do nas najlepsze rytmy techno :). Odpuszczamy ją sobie przenosząc się do hostelu.
            Rano bagietka z targu (obok sprzedawano węże i żaby – nie chcieliśmy próbować, jak smakują) z kawą i śmigamy do wypożyczalni rowerów. Adam wyczytał, że w okolicy jest kilka jaskiń wartych odwiedzenia. Ruszamy! Pierwszy most i pierwsze opłaty. Tylko kilka tysięcy kipów, ale gdy musieliśmy płacić za każdy przejazd, wejście, toaletę i co nie tylko, po kilku takich akcjach dopadła nas szewska pasja! A podobno Laos miał być biednym krajem, tańszym od Tajlandii! Gdzie?! Tutaj każdy ogołoci turystę ze wszystkiego! Ehhh...
            Po pokonaniu kilku kilometrów w palącym słońcu, przy jakichś 40 stopniach i w niebotycznej wilgotności jesteśmy przy pierwszej jaskini. Niestety nie zachwyca ani betonowymi chodnikami, ani wielkością. Oczywiście przeszliśmy ją całą, ale szybko byliśmy znów na rowerach.  Jedziemy dalej! Między jednym, a drugim polem ryżowym stoi znak wskazujący na jaskinię. To chyba jakas pomyłka, że mamy prechodzić przez płot i lawirować po wąskich glinianych ścieżkach. Ale to nic! Sprawdzimy! Rzeczywiście droga prowadzi do jaskni i o dziwo chyba nie trzeba płacić... gdy, któreś z nas kończyło podobne zdanie zauważyliśmy za drzewem kolejną budkę z biletami... Ok, wchodzimy – w jaskni ma być oczko wodne, w którym można nawet pływać. Może być ciekawie. Idzie z nami przewodnik, który oczywiście trzyma się z tyłu :). A sama jaskinia okazuje się naprawdę wymagająca. Na gliniastym podłożu ślizgamy się, jak na lodowisku. Zejścia lichymi bambusowymi drabinkami też nie należą do najłatwiejszych. Jesteśmy poobijani, mokrzy od wody, o tym jak brudne są nasze ciuchy i buty nie trzeba mówić. Ale o to chodzi w chodzeniu po jaskiniach! W końcu cali szczęśliwi docieramy do konca, gdzie rzeczywiście jest oczko wodne. Ale nie ma 2m, jak nam mowił przewodnik. Nieważne! Jest woda, nam jest gorąco – wchodzimy! Woda lodowata, ale to nikomu nie przeszkadza. Do tego nasze ciuchy mimo woli trochę się przepiorą :). Niestety teraz czeka nas droga powrotna... Koniec końców wychodzimy tak samo umorusani, jak przed chwilą :). Ale zaspokoilismy głód jaskiń, po dość nieudanej Tham Chang. Czas na kolejny punkt na mapie. Po drodze zatrzymujemy się na jakieś picie w przydrożnym barze, w którym atrakcją jest... małpa! To w jakich warunkach jest trzymana pozostawia wiele do życzenia, choć, tak jak mówi właściciel nie jest to bez sensu. Dlatego powstrzymamy się od komentarza. Mały małpiszon wciąż nas zaczepia, więc oczywiście bawimy się z nim, robimy setki zdjęć, a Adam nawet nagrał życzenia dla swojego kumpla z Polski! Żegnamy się i mkniemy do Tham Phu Kham. Ma być tam także „Blue Lagoon”. Rzeczywiście jest – w postaci rzeczki, woda całkiem sympatyczna i do tego można do niej skakać z drzewa, na linie, huśtawce – co tylko się wymyśli. Będzie to dobra opcja na zakończenie wycieczki.

            Najpierw jednak musimy się wspiąć spory kawałek po stromych skalnych schodach, by dotrzeć do jaskini. Wchodzimy i... to jest to! Jaskinia jest ogromna! Na całe szczęście nie tak śliska, jak poprzednia, ale  i tak trzeba uważać, by w tych egipskich ciemnościach nie zrobić sobie krzywdy (a takich momentów przez cały dzień było mnóstwo!). Tym bardziej, że mamy tylko 3 latarki. Ale jakoś dajemy radę eksplorować wszelkie zakamarki jaskini. Spędziliśmy tam szmat czasu. W końcu dotarliśmy do wyjścia, gdzie czekały na nas troche chyba znudzone dziewczyny (nie trzeba było się oddźielać :) ). Chwila na odsapnięcie i znów idziemy po tych cudownych schodach. Ufff! Jesteśmy na dole. Nie potrzebowaliśmy nawet chwili namysłu, by wskoczyć do zimnej „laguny”. Za chwilę okupowaliśmy linę i gałąź, z której można było skakać. Choć trzeba było uważać, bo była strasznie śliska! Tylko Adam odważył się rzucić do wody z najwyższego z możliwych punktów drzewa. Ale musiał swoje odczekać na gałęzi i dopiero doping naszej ekipy oraz innych zgromadzonych turystów przekonał go do tego kroku :). Gdy zaspokoiliśmy nasze dziecięce potrzeby na skakanie do wody, musieliśmy też zaspokoić nasz głód, bo od rana nic nie jedliśmy. Zresztą dzień miał się już ku końcowi. Szybki prysznic w hostelu (nie wiemy, gdzie schowała się na nas taka ilość błota) i za chwilę byliśmy na kolacji – tym razem wegetariańskiej. W życiu byśmy nie powiedzieli, że można się tak nawpychać bez mięsa! W czasie spaceru Adam stwierdził, że jeszcze by coś zjadł. I niedługo po tym dostrzegł faszerowane... nietoperze! Mimo że miał obawy (nawet jak na fana wszelkich rzeczy, które wydają się nie do zjedzenia) kupił ten specjał i na naszych oczach zjadł zawartość! Masakra! Smakowo – lepiej nie próbować. Trzeba było to zapić wspólnym piwkiem w hostelu. I do łóżek, bo rano czeka nas tubing!  
            Po śniadaniu musieliśmy się wymeldować. Zostawiliśmy plecaki w recepcji i ruszyliśmy na spływ dętkami w dół rzeki, czyli to z czego Vang Vieng słynie! 55000 kipów, wymazany numer na ręce, dętki na tuk – tuku – można jechać. Już od brzegu ktoś chce nas przeprawić na drugą stronę rzeki. Wsiadamy na łódkę z dętkami. Okazało się, że spływ zaczynamy z tutejszego baru. Dostajemy przepaski na rękę (każdy bar, w którym się zatrzymujemy daje jedną przepaskę – mamy tylko dwie), darmowego shota z paskudnej laotańskiej whisky. Nie chemy tu zostawać na imprezę. Płyniemy. Ciesza, spokój, górskie widoki. Ale co kilkdziesiąt metrów jest bar, do którego zapraszaja właściciele. Zatrzymujemy się w jednym z nich. To ten, który najczęściej widzieliśmy na filmach – zjazdy na linie, skoki do wody i ogromna zjeżdzalnia – niestety jeszcze przez miesiąc nieczynna. Trochę tu zabawiliśmy zaliczając masę upadków do wody. Ale ruszamy dalej. Nurt rzeki miejscami jest naprawdę silny! Ale mamy też silną 4-osobową ekipę, więc nic nie jest nam straszne. Odpuszczamy już zresztę barów. Z resztą ich obsługa chyba jeszcze dochodzi do siebie po wczoraj, bo nie wyrywają się do tego, by nas ściągnąć na piwo. Tak więc dryfowaliśmy jeszcze dłuższy czas rozmawiając, opalając się i ogólnie mówiąć: leniąc się! W pewnym momencie jednak z brzegu biegną w naszą stronę jakieś dzieciaki – jeden obowiązkowo jak go Pan Bóg stworzył. Skaczą do wody i chwytają nasze dętki. Dochodzimy do tego, ze to już koniec naszej wycieczki, a one pomagają „turistasom” wydostać się na brzeg. Koniec imprezy!

            Jeszcze tylko szybki prysznic w naszym hostelu. Za 5 minut już stoi i czeka na nas bus. Wsiadamy i za 3 godziny będziemy w stolicy Laosu – Vientianie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz