Luang Prabang to kolejne miejsce, które szkoda
było nam opuszczać. Po 9.00 podjechał pod nasz Soutikone Gesthouse minibus z
Agata i Adamem na pokładzie. Odbieramy Aśke i Kube – można ruszać do
„najbardziej imprezowego miejsca w Laosie”. Szczerze mówiąc średnio jesteśmy
zainteresowani rozrywkami oferowanymi przez VV, ale chcemy zatrzymać się choć
na chwilę, by zobaczyć, jak wygląda to owiane wątpliwej jakości legendą
miejsce. Po drodze mijamy piękne widoki: pionowe skały, góry, malutkie wioski.
Musimy robić kilka postojów na sesje fotograficzne.
Koło 16.00 jesteśmy na
dworcu autobusowym w Vang Vieng. Od razu łapie nas właściciel jednego z guesthouseów
– wiemy, że jesteśmy kilometry od centrum, więc dla własnej wygodny bierzemy
pokoje u niego za 60000 kipów. Patrząc na samochód, ktorym jeźdźi interes musi
mu się nieźle kręcić :). Nine Noi's jest całkiem ok. Zostawiamy plecaki i
ruszamy zobaczyć miasteczko. Całe miasto jest remontowane, pełno tu kurzu,
hałasu. Ale gdzie ta impreza, którą widzieliśmy na YouTube? Ok, większość
mijanych ludzi, to młodzi Francuzi, czy Brytyjczycy, troche wstawieni, ale
gorsze sceny widzieliśmy choćby na Juwenaliach :). W jednej z knajp jemy
zachwalane przez Adama laap z kurczaka. Słusznie zachwalane :). Będąc w
imprezowej stolicy Azji południowo- wschodniej nie możemy odmówić sobie piwka
:). Ale poza tym Vang Vieng niczym nie zachwyca. Wieczorem robimy jeszcze jeden
obchód miasta. Jest głośniej i mijamy kilka osób, które wyglądają, jak zombie –
Bóg jeden wie, co piły, paliły, czy czego się najadły (ale to nie nasz
problem); wymalowane farbą, z przepaskami po tubingu i obowiązkowo w koszulkach
ze spływu na dętkach. Cała impreza odbywa się na pobliskiej wyspie, skąd
dochodzą do nas najlepsze rytmy techno :). Odpuszczamy ją sobie przenosząc się
do hostelu.
Rano
bagietka z targu (obok sprzedawano węże i żaby – nie chcieliśmy próbować, jak
smakują) z kawą i śmigamy do wypożyczalni rowerów. Adam wyczytał, że w okolicy
jest kilka jaskiń wartych odwiedzenia. Ruszamy! Pierwszy most i pierwsze
opłaty. Tylko kilka tysięcy kipów, ale gdy musieliśmy płacić za każdy przejazd,
wejście, toaletę i co nie tylko, po kilku takich akcjach dopadła nas szewska
pasja! A podobno Laos miał być biednym krajem, tańszym od Tajlandii! Gdzie?!
Tutaj każdy ogołoci turystę ze wszystkiego! Ehhh...
Po pokonaniu kilku
kilometrów w palącym słońcu, przy jakichś 40 stopniach i w niebotycznej
wilgotności jesteśmy przy pierwszej jaskini. Niestety nie zachwyca ani
betonowymi chodnikami, ani wielkością. Oczywiście przeszliśmy ją całą, ale
szybko byliśmy znów na rowerach.
Jedziemy dalej! Między jednym, a drugim polem ryżowym stoi znak
wskazujący na jaskinię. To chyba jakas pomyłka, że mamy prechodzić przez płot i
lawirować po wąskich glinianych ścieżkach. Ale to nic! Sprawdzimy! Rzeczywiście
droga prowadzi do jaskni i o dziwo chyba nie trzeba płacić... gdy, któreś z nas
kończyło podobne zdanie zauważyliśmy za drzewem kolejną budkę z biletami... Ok,
wchodzimy – w jaskni ma być oczko wodne, w którym można nawet pływać. Może być
ciekawie. Idzie z nami przewodnik, który oczywiście trzyma się z tyłu :). A
sama jaskinia okazuje się naprawdę wymagająca. Na gliniastym podłożu ślizgamy
się, jak na lodowisku. Zejścia lichymi bambusowymi drabinkami też nie należą do
najłatwiejszych. Jesteśmy poobijani, mokrzy od wody, o tym jak brudne są nasze
ciuchy i buty nie trzeba mówić. Ale o to chodzi w chodzeniu po jaskiniach! W
końcu cali szczęśliwi docieramy do konca, gdzie rzeczywiście jest oczko wodne.
Ale nie ma 2m, jak nam mowił przewodnik. Nieważne! Jest woda, nam jest gorąco –
wchodzimy! Woda lodowata, ale to nikomu nie przeszkadza. Do tego nasze ciuchy
mimo woli trochę się przepiorą :). Niestety teraz czeka nas droga powrotna...
Koniec końców wychodzimy tak samo umorusani, jak przed chwilą :). Ale
zaspokoilismy głód jaskiń, po dość nieudanej Tham Chang. Czas na kolejny punkt
na mapie. Po drodze zatrzymujemy się na jakieś picie w przydrożnym barze, w
którym atrakcją jest... małpa! To w jakich warunkach jest trzymana pozostawia
wiele do życzenia, choć, tak jak mówi właściciel nie jest to bez sensu. Dlatego
powstrzymamy się od komentarza. Mały małpiszon wciąż nas zaczepia, więc
oczywiście bawimy się z nim, robimy setki zdjęć, a Adam nawet nagrał życzenia
dla swojego kumpla z Polski! Żegnamy się i mkniemy do Tham Phu Kham. Ma być tam
także „Blue Lagoon”. Rzeczywiście jest – w postaci rzeczki, woda całkiem
sympatyczna i do tego można do niej skakać z drzewa, na linie, huśtawce – co
tylko się wymyśli. Będzie to dobra opcja na zakończenie wycieczki.
Najpierw jednak musimy
się wspiąć spory kawałek po stromych skalnych schodach, by dotrzeć do jaskini.
Wchodzimy i... to jest to! Jaskinia jest ogromna! Na całe szczęście nie tak
śliska, jak poprzednia, ale i tak trzeba
uważać, by w tych egipskich ciemnościach nie zrobić sobie krzywdy (a takich
momentów przez cały dzień było mnóstwo!). Tym bardziej, że mamy tylko 3
latarki. Ale jakoś dajemy radę eksplorować wszelkie zakamarki jaskini.
Spędziliśmy tam szmat czasu. W końcu dotarliśmy do wyjścia, gdzie czekały na
nas troche chyba znudzone dziewczyny (nie trzeba było się oddźielać :) ).
Chwila na odsapnięcie i znów idziemy po tych cudownych schodach. Ufff! Jesteśmy
na dole. Nie potrzebowaliśmy nawet chwili namysłu, by wskoczyć do zimnej
„laguny”. Za chwilę okupowaliśmy linę i gałąź, z której można było skakać. Choć
trzeba było uważać, bo była strasznie śliska! Tylko Adam odważył się rzucić do
wody z najwyższego z możliwych punktów drzewa. Ale musiał swoje odczekać na
gałęzi i dopiero doping naszej ekipy oraz innych zgromadzonych turystów
przekonał go do tego kroku :). Gdy zaspokoiliśmy nasze dziecięce potrzeby na
skakanie do wody, musieliśmy też zaspokoić nasz głód, bo od rana nic nie
jedliśmy. Zresztą dzień miał się już ku końcowi. Szybki prysznic w hostelu (nie
wiemy, gdzie schowała się na nas taka ilość błota) i za chwilę byliśmy na
kolacji – tym razem wegetariańskiej. W życiu byśmy nie powiedzieli, że można
się tak nawpychać bez mięsa! W czasie spaceru Adam stwierdził, że jeszcze by
coś zjadł. I niedługo po tym dostrzegł faszerowane... nietoperze! Mimo że miał
obawy (nawet jak na fana wszelkich rzeczy, które wydają się nie do zjedzenia)
kupił ten specjał i na naszych oczach zjadł zawartość! Masakra! Smakowo –
lepiej nie próbować. Trzeba było to zapić wspólnym piwkiem w hostelu. I do
łóżek, bo rano czeka nas tubing!
Po śniadaniu
musieliśmy się wymeldować. Zostawiliśmy plecaki w recepcji i ruszyliśmy na
spływ dętkami w dół rzeki, czyli to z czego Vang Vieng słynie! 55000 kipów,
wymazany numer na ręce, dętki na tuk – tuku – można jechać. Już od brzegu ktoś
chce nas przeprawić na drugą stronę rzeki. Wsiadamy na łódkę z dętkami. Okazało
się, że spływ zaczynamy z tutejszego baru. Dostajemy przepaski na rękę (każdy
bar, w którym się zatrzymujemy daje jedną przepaskę – mamy tylko dwie),
darmowego shota z paskudnej laotańskiej whisky. Nie chemy tu zostawać na
imprezę. Płyniemy. Ciesza, spokój, górskie widoki. Ale co kilkdziesiąt metrów
jest bar, do którego zapraszaja właściciele. Zatrzymujemy się w jednym z nich.
To ten, który najczęściej widzieliśmy na filmach – zjazdy na linie, skoki do
wody i ogromna zjeżdzalnia – niestety jeszcze przez miesiąc nieczynna. Trochę
tu zabawiliśmy zaliczając masę upadków do wody. Ale ruszamy dalej. Nurt rzeki
miejscami jest naprawdę silny! Ale mamy też silną 4-osobową ekipę, więc nic nie
jest nam straszne. Odpuszczamy już zresztę barów. Z resztą ich obsługa chyba
jeszcze dochodzi do siebie po wczoraj, bo nie wyrywają się do tego, by nas
ściągnąć na piwo. Tak więc dryfowaliśmy jeszcze dłuższy czas rozmawiając,
opalając się i ogólnie mówiąć: leniąc się! W pewnym momencie jednak z brzegu
biegną w naszą stronę jakieś dzieciaki – jeden obowiązkowo jak go Pan Bóg
stworzył. Skaczą do wody i chwytają nasze dętki. Dochodzimy do tego, ze to już
koniec naszej wycieczki, a one pomagają „turistasom” wydostać się na brzeg.
Koniec imprezy!
Jeszcze tylko szybki
prysznic w naszym hostelu. Za 5 minut już stoi i czeka na nas bus. Wsiadamy i
za 3 godziny będziemy w stolicy Laosu – Vientianie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz