wtorek, 21 sierpnia 2012

Luang Prabang – kolonia francus… polska!

                Od niedzielnego wieczora jesteśmy w Luang Prabang. Miasto jest niesamowite! Wszędzie widać kolonialne wpływy, budownictwo w francuskim stylu. Przy Mekongu i uliczkach pełno jest świetnych knajp, restauracyjek, które mają niepowtarzalny klimat. No i właściwie wszędzie można dostać bagietki! Zajadamy się nimi dość często!
                Pierwszy wieczór tutaj spędziliśmy  na zapoznaniu się z terenem. Jest tu wieczorny market oferujący najróżniejsze produkty “hand made”, oraz  nocny market jedzenia, gdzie można się nawpychać do woli za 10000 kipów! To właśnie tutaj, gdy już chcieliśmy wracać do hostelu usłyszeliśmy  “kolejni Polacy”! Spotkaliśmy świetnych ludzi – Adama i Agatę, którzy są w podróży od dłuższego czasu i zaliczyli naprawdę wiele miejsc na globie! Do tego mają świetną zajawkę – w każdym miejscu jeżdżą na longboardach, wykonując najróżniejsze zadania. Zresztą co będziemy Wam dużo mówić. Zajrzyjcie na ich bloga:
To naprawdę świetni ludzie z Trójmiasta (Trójmiasto jest spoko!). Dlatego przenieśliśmy się z piwkami na pobliskie schody, gdzie spędziliśmy kilka kolejnych godzin wymieniając się doświadczeniami i historiami, które nam się przydarzyły. 
W poniedziałek wypożyczyliśmy rowery (15000 kipów na osobę) i po zakupie mapy ruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Niestety okazało się, że jest przerwa w czasie urzędowania wszelkich atrakcji, dlatego też wróciliśmy do hostelu na siestę. Po południu ruszyliśmy znów w trasę. Zahaczyliśmy o Muzeum Narodowe, gdzie zobaczyliśmy m.in królewskie samochody! Szkoda, że te Lincolny nie były na chodzie! Wstąpiliśmy też do Wat Xieng Thong, zobaczyliśmy panoramę miasta ze wzgórza Phou Si ze Stupa, ale najważniejsze dla nas było zwiedzanie zwykłych ulic, które zwyczajnie odejmowały mowę swoją zabudową, spokojem – jednym słowem klimatem! To miła odskocznia od wyścigu przez północ Tajlandii i spływu Mekongiem przez ostatnie trzy dni!

Zajeżdżając w jedną z uliczek usłyszeliśmy jakieś krzyki znad rzeki – okazało się, że to wyścigi  łódek! jakieś 20 osób w łodzi ostro wiosłuje, a jedna z wiaderkiem wybiera wodę z pokładu :).
Wieczorem spotkaliśmy się z Adamem i Agatą pod Muzeum Narodowym. Dołączyć mieli do nas kolejni Polacy – Asia i Kuba. To podróżnicy z “górnej półki”. Nie sposób wymienić miejsc, które odwiedzili! Cały wieczór spędziliśmy na słuchaniu niesamowitych historii z drogi przez najróżniejsze kraje świata! Późnym wieczorem wstąpiliśmy znów na nocny market, by coś zjeść (nie obyło się bez spotkania dwóch Polek z Olsztyna). Talerze załadowane po brzegi warzywami, tofu, makaronami, sajgonkami, kiełbaskami (!) i wszystkim, co tylko zdołaliśmy wyszukać! Jako, że zrobiła się z nas silna ekipa (8 osób), przenieśliśmy się na piwko do jednego z nadrzecznych barów. Umówiliśmy się z ekipą Long’N’Roll’a, Asią i Kubą, że będziemy podróżować razem do Vang Vieng.
Wtorek. Byliśmy umówieni z Adamem i Agatą na wspólną podróż do jaskini Pak Ou, po drodze zahaczając o Whisky Village. Zanim to jednak zrobiliśmy, posililiśmy się na targu bagietką z Nutellą (tutaj Nutrela ;) ) – a jest ona prosto z Polski, z etykiety Jurek Dudek łapie piłkę. Ale wróćmy do podróży. Whisky Village, jak sama nazwa wskazuje, to wioska, w której wyrabia się laotańską whisky, wino i wszelkie alkohole. W niektórych butelkach można zobaczyć zatopione, węże, skorpiony i wszelkie robactwo, jakie sobie wymarzymy. Oczywiście jest to tez targ wszelkich szali, chust, torebek, jak inne, które do tej pory odwiedziliśmy. Ale zobaczyliśmy, jak robi się laotański bimber – stara beczka, trochę węgla, destylat filtrowany przez szmatę do wielkiego pojemnika. Oczywiście nie odbyło się bez degustacji ;P Po poczęstunku nie mogliśmy odmówić i zaopatrzyliśmy się w kilka buteleczek lokalnych trunków. Dalej nasz kierowca zawiózł nas na przystań, skąd za 10000 kipów przeprawiliśmy się do jaskini Pak Ou, gdzie w wydrążonej skale za 20000 kipów można zobaczyć setki posągów Buddy – mniejszych i większych. Pozwiedzaliśmy je przez jakiś czas, a po powrocie przybiliśmy “żółwika” z naszym przewoźnikiem.
 Wracamy do miasta. Po przyjeździe już we dwójkę postanawiamy zobaczyć lokalny wodospad Kuang Si. Naprawdę było warto! Tym bardziej, że za 60000 kipów odwiedziliśmy i wodospady i Bear Rescue Centre – wiadomo, jesteśmy w końcu lekarzami weterynarii! A wodospady biją na głowę wszystkie te, które widzieliśmy do tej pory! Są wysokie, prąd jest silny, woda czysta i chłodna. Do tego można z nich skakać ze szczytu, czy z liny zawieszonej na drzewie – bawiliśmy się jak małe dzieci. Po prostu czad! Ale po kilku skokach czas było wracać do hostelu. Oczywiście kto dosiadł się do nas w drodze powrotnej? Polka ze swoim brytyjskim mężem!

                A po powrocie ogarneliśmy się w hostelu, zjedliśmy pizze w jednej z restauracji (czasem trzeba zrobić odskocznię od azjatyckiego jedzenia), postujemy i lecimy na spotkanie z polską ekipą! Jutro rano wszyscy razem ruszamy do Vang Vieng.

1 komentarz: