Od niedzielnego
wieczora jesteśmy w Luang Prabang. Miasto jest niesamowite! Wszędzie widać
kolonialne wpływy, budownictwo w francuskim stylu. Przy Mekongu i uliczkach
pełno jest świetnych knajp, restauracyjek, które mają niepowtarzalny klimat. No
i właściwie wszędzie można dostać bagietki! Zajadamy się nimi dość często!
Pierwszy
wieczór tutaj spędziliśmy na zapoznaniu
się z terenem. Jest tu wieczorny market oferujący najróżniejsze produkty “hand
made”, oraz nocny market jedzenia, gdzie
można się nawpychać do woli za 10000 kipów! To właśnie tutaj, gdy już chcieliśmy
wracać do hostelu usłyszeliśmy “kolejni
Polacy”! Spotkaliśmy świetnych ludzi – Adama i Agatę, którzy są w podróży od
dłuższego czasu i zaliczyli naprawdę wiele miejsc na globie! Do tego mają świetną zajawkę – w każdym miejscu jeżdżą na longboardach, wykonując
najróżniejsze zadania. Zresztą co będziemy Wam dużo mówić. Zajrzyjcie na ich
bloga:
To naprawdę świetni ludzie z
Trójmiasta (Trójmiasto jest spoko!). Dlatego przenieśliśmy się z piwkami na
pobliskie schody, gdzie spędziliśmy kilka kolejnych godzin wymieniając się
doświadczeniami i historiami, które nam się przydarzyły.
W poniedziałek wypożyczyliśmy
rowery (15000 kipów na osobę) i po zakupie mapy ruszyliśmy na zwiedzanie
miasta. Niestety okazało się, że jest przerwa w czasie urzędowania wszelkich
atrakcji, dlatego też wróciliśmy do hostelu na siestę. Po południu ruszyliśmy
znów w trasę. Zahaczyliśmy o Muzeum Narodowe, gdzie zobaczyliśmy m.in
królewskie samochody! Szkoda, że te
Lincolny nie były na chodzie! Wstąpiliśmy też do Wat Xieng Thong, zobaczyliśmy panoramę miasta ze wzgórza
Phou Si ze Stupa, ale najważniejsze dla nas było zwiedzanie zwykłych ulic,
które zwyczajnie odejmowały mowę swoją zabudową, spokojem – jednym słowem
klimatem! To miła odskocznia od wyścigu przez północ Tajlandii i spływu
Mekongiem przez ostatnie trzy dni!
Zajeżdżając
w jedną z uliczek usłyszeliśmy jakieś krzyki znad rzeki –
okazało się, że to wyścigi łódek! jakieś 20 osób w łodzi ostro wiosłuje, a jedna z wiaderkiem wybiera wodę z pokładu :).
Wieczorem spotkaliśmy się z Adamem
i Agatą pod Muzeum Narodowym. Dołączyć mieli do nas kolejni Polacy – Asia i
Kuba. To podróżnicy z “górnej półki”. Nie sposób wymienić miejsc, które
odwiedzili! Cały wieczór spędziliśmy na słuchaniu niesamowitych historii z drogi
przez najróżniejsze kraje świata! Późnym wieczorem wstąpiliśmy znów na nocny
market, by coś zjeść (nie obyło się bez spotkania dwóch Polek z Olsztyna).
Talerze załadowane po brzegi warzywami, tofu, makaronami, sajgonkami,
kiełbaskami (!) i wszystkim, co tylko zdołaliśmy wyszukać! Jako, że zrobiła się
z nas silna ekipa (8 osób), przenieśliśmy się na piwko do jednego z
nadrzecznych barów. Umówiliśmy się z ekipą Long’N’Roll’a, Asią i Kubą, że będziemy
podróżować razem do Vang Vieng.
Wtorek. Byliśmy umówieni z Adamem i
Agatą na wspólną podróż do jaskini Pak Ou, po drodze zahaczając o Whisky
Village. Zanim to jednak zrobiliśmy, posililiśmy się na targu bagietką z
Nutellą (tutaj Nutrela ;) )
– a jest ona prosto z Polski, z etykiety Jurek Dudek łapie piłkę. Ale wróćmy do podróży.
Whisky Village, jak sama nazwa wskazuje, to wioska, w której wyrabia się
laotańską whisky, wino i wszelkie alkohole. W niektórych butelkach można
zobaczyć zatopione, węże, skorpiony i wszelkie robactwo, jakie sobie wymarzymy.
Oczywiście jest to tez targ wszelkich szali, chust, torebek, jak inne, które do
tej pory odwiedziliśmy. Ale zobaczyliśmy, jak robi się laotański bimber – stara
beczka, trochę węgla, destylat filtrowany przez szmatę do wielkiego pojemnika.
Oczywiście nie odbyło się bez degustacji ;P
Po poczęstunku nie mogliśmy odmówić i zaopatrzyliśmy się w kilka buteleczek
lokalnych trunków.
Dalej nasz kierowca zawiózł nas na przystań, skąd za 10000 kipów przeprawiliśmy
się do jaskini Pak Ou, gdzie w wydrążonej skale za 20000 kipów można zobaczyć
setki posągów Buddy – mniejszych i większych. Pozwiedzaliśmy je przez jakiś
czas, a po powrocie przybiliśmy “żółwika” z naszym przewoźnikiem.
Wracamy
do miasta. Po przyjeździe już we dwójkę postanawiamy zobaczyć lokalny wodospad
Kuang Si. Naprawdę było warto! Tym bardziej, że za 60000 kipów odwiedziliśmy i wodospady i Bear Rescue Centre – wiadomo, jesteśmy w końcu lekarzami weterynarii! A
wodospady biją na głowę wszystkie te, które widzieliśmy do tej pory! Są
wysokie, prąd jest silny, woda czysta i chłodna. Do tego można z nich skakać
ze szczytu, czy z liny zawieszonej na drzewie – bawiliśmy się jak małe dzieci.
Po prostu czad! Ale po kilku skokach czas było wracać do hostelu. Oczywiście
kto dosiadł się do nas w drodze powrotnej? Polka ze swoim brytyjskim mężem!
powodzenia ! smacznego Lao Beer :)
OdpowiedzUsuń