Chiang Mai opuściliśmy w środę. Chwilę przed
12.00 odebrał nas minibus spod naszego Lanna Guesthouse. Szybko zasnęliśmy w
samochodzie, ale obudziło nas telepanie na górskich zakrętach gdzieś w połowie
drogi, która jest naprawdę stroma i kręta. Po jakich 3 godzinach byliśmy w Pai.
Od razu znaleźliśmy super bungalow za 100bht na dobę w Baan Sangheaun. Bardzo
sympatyczna gospodyni, klimatyczna okolica, a do tego darmowa kawa, herbata i
woda. Od wejścia zagadała do nas nasza sąsiadka – Niemka Mandy (będzie naszym
towarzyszem podróży przez cały pobyt tutaj). Postanowiliśmy zwiedzić okolicę i
rozeznać się w lokalnych atrakcjach. Co ciekawe, poza drogą, gdzie nas
wysadzono z busa, całe miasteczko jest raczej puste – właściwie nikogo nie ma w
restauracjach, na ulicach. Pai jest bardzo spokojne, co nas ucieszyło po dość
gwarnym Bangkoku, czy Chiang Mai. No i dużo chłodniejsze od południa, co jest
raczej oczywiste. Po krótkim czasie znaliśmy już wszystkie oferty wycieczkowe
lokalnych biur podróży, więc postanowiliśmy... zwiedzać na własną rękę. Wieczór
spędziliśmy włócząc się po opustoszałym miasteczku (nie obyło się bez spotkania
dwójki Polaków, którzy chyba już osiedli w Azji) i piwkując na werandzie
naszego domku przy dźwiękach gitary z okolicznych barów.
Następnego
dnia wstaliśmy po 7.00, by wypożyczyć skuter (140bht – niezawodna Honda Click,
ale tym razem prawie nówka, dużo mocniejsza i wygodniejsza od tej na Lancie) i
ruszyć na zwiedzanie. Trochę obawialiśmy się pogody, ponieważ poprzedniego dnia
kilka razy padało, a teraz też było raczej pochmurnie i prognoza nie wróżyła
nic dobrego. Ale to nic! Mamy peleryny przeciwdeszczowe, więc w drogę! Pierwszy
na naszej drodze był wodospad Mhor Phaeg. Niewielki, ale z pewnością zrobił
większe wrażenie niż choćby wodospady, które widzieliśmy w Chiang Mai. Można z
niego spływać do rzeczki, ale ponieważ było dość chłodno i zaczęło padać,
nikomu nie przyszło to do głowy :). Następnie trafiliśmy do wioski chińskiej,
gdzie można zobaczyć ich charakterystyczne domki, lektyki, zjeść chiński obiad.
Oczywiście czuć tu, że wszystko jest trochę robione pod turystów, ale ma ona
jakiś swój urok, tym bardziej, że z powodu pogody jesteśmy tu jedynymi
turystami :).
Dalej
na naszej drodze widniał Kanion Pai. Z początku wydawał się niepozorny, ale po
dotarciu na miejsce okazał się naprawdę godny uwagi. No i ta niesamowita cisza
(już po przejściu tajskiej wycieczki szkolnej, która za nami podążała)! Cały
Kanion można przejść na piechotę, ale trzeba uważać, ponieważ nietrudno tu
sobie skręcić nogę na piaszczystym podłożu, czy zwyczajnie spaść w przepaść.
Kuba oczywiście od razu zaczął rozmyślać jak przejechać Kanion na
mountainbike'u :).
Po przejściu całej trasy postanowiliśmy razem z Mandy
zobaczyć jedną z farm słoni, które oferują trekking po dżungli oraz kąpiel z
nimi w rzece. Niestety po odnalezienie jednej z nich, okazało się, że musimy
czekać ponad 3h na swoją kolej. Ale to nic! Wykorzystaliśmy ten czas na
zobaczenie gorących źródeł. Ponieważ w okolicy Pai nigdzie nie jest daleko już
po kilkudziesięciu minutach i 200bht siedzieliśmy w rzeczce wypływającej z
naprawdę „gorących źródeł”. Nieziemsko przyjemne chwile relaksu, ciszy,
spokoju, niemyślenia o czymkolwiek! Tego było nam trzeba. A dookoła tajska
dżungla! Tak spędziliśmy trochę czasu, ale w końcu zrobiliśmy się głodni.
Znaleźliśmy przydrożną restaurację, gdzie za śmieszne 50bht na osobę najedliśmy
się, dostaliśmy owocowego shake'a, a gdy jeszcze zabłysnęliśmy mówiąc
właścicielce, że jedzenie jest „aloi mak mak”, dostaliśmy w prezencie deser z
mleka kokosowego i czegoś w rodzaju żelek-dżdżownic – pycha!
Minęło
trochę czasu, więc mogliśmy się zbierać na słoniowy trekking! Chwilę
poczekaliśmy trochę na nasze środki transportu, chwila niepokoju przy wsiadaniu
i już byliśmy w drodze. Z grzbietu takiego zwierza wszystko wygląda inaczej –
samochody, skutery, czy ludzie są tacy malutcy! Oczywiście każdy z naszej
trójki chciał mieć pamiątkowe zdjęcia, więc wierciliśmy się na około z
aparatami w dłoniach :). Po parunastu minutach byliśmy nad rzeką Pai. Kazano nam
zostawić na drzewie wartościowe rzeczy, koszulki i jazda do wody! Myśleliśmy,
że po prostu przejdziemy w wodzie parę metrów i ruszymy dalej. Ale po kilku
tajskich komendach słonie leżały w wodzie. Nie muszę chyba mówić, że ich
jeźdźcy (my) byliśmy miotani jak marionetki. Oczywiście wszyscy przyjęli to ze
śmiechem i próbowali wgramolić się z powrotem. Ale nasi przewodnicy nie byli
tak pomocni i za każdym razem kazali słoniom znów nurkować. Nie było opcji, by
utrzymać się na grzbiecie tych olbrzymów. A po lądowaniu w wodzie każdy modlił
się, by nie zostać przez nich przygniecionym, czy choćby nadepniętym. W końcu
po kilku(nastu) próbach udało nam się utrzymać i wyjechać z rzeki. Czas naszego
trekkingu dobiegał końca. Na miejscu serdecznie podziękowaliśmy za wszystko
zarówno przewodnikom, jak i zwierzakom i ruszyliśmy do naszego domku przebrać
się.
Po drodze oglądaliśmy wspaniałe wiejskie widoki – pola ryżowe, kukurydzy,
górskie widoki. Czad! W końcu byliśmy z dala od komercji i grania pod turystów.
Widzieliśmy prawdziwe tajskie wioski, gdzie żyją rolnicy. Tam gdzie były krowy,
pachniało krowami, po drogach biegały kury i wałęsało się mnóstwo psów (razem z
dr Teyem mielibyśmy tu co robić). W końcu wróciliśmy do „centrum”. Na dziś
koniec atrakcji. Jeszcze tylko krótka wędrówka po mieście w poszukiwaniu dobrej
kolacji. Trafiliśmy do „Curry Shack”, gdzie zamówiliśmy specjalność zakładu,
czyli Coconut Shack. Nie wiedzieliśmy dobrze, co to jest, ale gdy zobaczyliśmy
wydrążonego kokosa z przepyszną zupą w środku, stwierdziliśmy, że nie ma
lepszego sposobu na zakończenie tego dnia. Aż żal, że nie mamy więcej czasu, by
tu zostać. Ale już jutro o 5.30 musimy ruszyć do Chiang Rai, a dalej w stronę
laotańskiej granicy. Ale Pai będziemy bardzo ciepło wspominać. Jeśli jesteście/będziecie
w Tajlandii, czy okolicach musicie tu wpaść na dłuższą chwilę i poczuć ten
klimat!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz