poniedziałek, 13 sierpnia 2012

One Night in Bangkok!

  
    Tak, ja ostatnio pisaliśmy, opuściliśmy Lantę dokładnie o godzinie 12.30 w piątek. Ciężko było nam się żegnać z wszystkimi, ale taka już kolej rzeczy... Z pewnością będziemy podtrzymywać wszystkie kontakty!
Z Lanty trafiliśmy na jakiś czas do Krabi, gdzie zmienialiśmy parokrotnie minibusy. Nie obyło się oczywiście bez spotkania Polaków. Co ciekawe jedna z dziewczyn była... Nowotomyślanką :)! Wymieniliśmy doświadczenia, ale niestety zbyt długo nie mogliśmy rozmawiać, ponieważ podjechał nasz autobus do Bangkoku. Niestety niewygodny. Na szczęście w połowie podróży zmieniliśmy go na inny. Cała droga zajęła nam prawie 18h!. O 6.15 byliśmy na przystanku. Po ostatniej naszej wizycie znaliśmy drogę na Khao San Road, tak więc po kilku minutach byliśmy w naszym starym hostelu i dostaliśmy dokładnie ten sam pokój! Szybko doprowadziliśmy się do stanu użyteczności i ruszyliśmy „na miasto”. Na pierwszy plan miał pójść Pałac Królewski, ale zapomnieliśmy jak jest wcześnie. Tak więc poczekaliśmy do otwarcia przy porannej kawie. O 8.30 mogliśmy już wejść na teren Pałacu. Kupiliśmy bilety (400 bht) i naprawdę nie pożałowaliśmy! Cały kompleks można opisać tylko jednym słowem: wow! Wspaniałe świątynie, niesamowita dbałość o szczegóły, mnóstwo złotych elementów. Na początku zobaczyliśmy pieczałowicie namalowana panoramę Ramakien. Widzieliśmy tam też Czedi Phra Si Rattana, które mieści podobno fragmenty kości mostka Buddy, dalej ruszyliśmy do Wat Phra Keo mijając Kinnary, czyli złote figury pół kobiet – pół lwów. Na koniec został nam bot Szmaragdowego Buddy. Musieliśmy zdjąć buty, by wejść razem z tysiącem Japończyków do środka i zobaczyć tę piękną salę i sam posąg. Oczywiście w środku nie można robić zdjęć, ale jakoś cichaczem nam się to udało :). Po jej opuszczeniu poszliśmy zwiedzać pozostałe części kompleksu pałacowego. Tym bardziej było to ciekawe, ze trwały tu przygotowania do niedzielnych urodzin królowej. Wszyscy biegali więc w popłochu, było masę wojska, wszystko było dopinane na ostatni guzik. Nie wiedzieć, kiedy minęło parę godzin zwiedzania. Pałac zrobił na nas piorunujące wrażenie i chyba ciężko będzie jakiejkolwiek innej świątyni to przebić. 

    Następnie wróciliśmy na chwilkę do hostelu i znów zwiedzanie. Postanowiliśmy obskoczyć Golden Mount oraz okoliczny market. Wat Saket (Golden Mount) mieścił się niedaleko naszej miejscówki, więc nie zabrało nam wiele czasu dostać się tam. Z góry roztaczał się naprawdę świetny widok na całą panoramę Bangkoku. Wśród dźwięków (wszechobecnych tu) dzwonów i dzwoneczków porobiliśmy trochę zdjęć dachom stolicy.


Następnie obraliśmy kierunek na market Phahurat.
Po drodze zahaczyliśmy o „gar kuchnię” na jednej z ulic i zauważyliśmy, że przez te kilka tygodni na Lancie przywykliśmy do ostrego jedzenia. A co więcej obiad dla dwóch osób wyniósł nas jakieś 60bht! W końcu po przejściu całej ulicy ze sklepami z bronią dotarliśmy do marketu Phahurat. Myślelismy, że będzie to coś w stylu znanych nam bazarów „pod chmurką”. Ten natomiast jest zadaszony. Dużo bardziej elegancki od tych znanych nam. No i oczywiście ceny nie są na naszą kieszeń :). Ale warto zobaczyć.
Wracaliśmy na piechotę, by zwiedzić okolicę. Niedaleko Khao San Road zamowiliśmy obiad za jakąś śmieszną cenę i pozostało nam tylko czekać na wieczorne spotkanie z Krzyśkiem (nasz znajomy i przewodnik z początku naszego pobytu – pisaliśmy o Nim). Wieczorem zabrał nas spory kawałek poza „naszą” dzielnicę. Zjedliśmy znakomitą kolację i wymieniliśmy nasze spostrzeżenia na temat Tajlandii i Tajów, które zdołaliśmy zgromadzić podczas ostatnich kilku tygodni. W między nami dołączyła do nas dziewczyna Krzyśka – Jenny. Mogliśmy więc ruszyć na nocny market, na który dotarliśmy w końcu po długim czasie spędzonym głównie w gigantycznym korku. Rodfai market rzeczywiście robi wrażenie. Ale chyba jest skierowany głównie w tajską klientelę. Widać tu więcej kiczu, gorszą jakość, mnóstwo używanych rzeczy. Do tego jako jedni z nielicznych białych, byliśmy dość sporą atrakcja turystyczną. Po paru godzinach trzeba było się zbierać. Po drodze podziwialiśmy jeszcze wspaniale przystrojone na cześć Królowej ulice Bangkoku, zatrzymaliśmy się też na chwilę, by zrobić nocne zdjęcia Wat Arun. 

    Następnego dnia umówiliśmy się z Krzyśkiem niedaleko marketu Patpong, by zwiedzić inny market – Chatuchak. Jest on naprawdę olbrzymi – jeden z największych na świecie – i otwarty tylko w weekendy. Na miejscu można kupić dosłownie WSZYSTKO! Biżuteria, rękodzieło, zwierzęta (mnóstwo zwierząt, np. rekin – 6000bht), że o podróbkach nie wspomnimy! Do tego jest on strasznie zatłoczony, trzeba się przeciskać wąskimi uliczkami między ludźmi, których są tu tysiące! No i trzeba uważać, by się nie zgubić, co naprawdę nie jest trudne! Po kilku godzinach (!) zwiedzania, Krzysiek musiał nam opuścić (dziękujemy za przechowanie części naszych rzeczy!), ale my dalej kontynuowaliśmy chodzenie po tych kilku kilometrach kwadratowych straganów. Dalej wróciliśmy na Khao San Road, ponieważ niedługo mieliśmy nasz autobus do Chiang Mai. Ale do tego czasu udało nam się jeszcze coś zjeść i chwilę posiedzieć na internecie w kafejce nieopodal naszego hostelu. O godzinie 18.00 zameldowaliśmy się w biurze podróży i po krótkim oczekiwaniu na autobus ruszyliśmy na północ. Za jakieś 12h będziemy w Chiang Mai!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz