Tak, ja ostatnio pisaliśmy,
opuściliśmy Lantę dokładnie o godzinie 12.30 w piątek. Ciężko
było nam się żegnać z wszystkimi, ale taka już kolej rzeczy... Z
pewnością będziemy podtrzymywać wszystkie kontakty!
Z Lanty trafiliśmy na jakiś czas do
Krabi, gdzie zmienialiśmy parokrotnie minibusy. Nie obyło się
oczywiście bez spotkania Polaków. Co ciekawe jedna z
dziewczyn była... Nowotomyślanką :)! Wymieniliśmy doświadczenia,
ale niestety zbyt długo nie mogliśmy rozmawiać, ponieważ
podjechał nasz autobus do Bangkoku. Niestety niewygodny. Na
szczęście w połowie podróży zmieniliśmy go na inny. Cała
droga zajęła nam prawie 18h!. O 6.15 byliśmy na przystanku. Po
ostatniej naszej wizycie znaliśmy drogę na Khao San Road, tak więc
po kilku minutach byliśmy w naszym starym hostelu i dostaliśmy
dokładnie ten sam pokój! Szybko doprowadziliśmy się do
stanu użyteczności i ruszyliśmy „na miasto”. Na pierwszy plan
miał pójść Pałac Królewski, ale zapomnieliśmy jak
jest wcześnie. Tak więc poczekaliśmy do otwarcia przy porannej
kawie. O 8.30 mogliśmy już wejść na teren Pałacu. Kupiliśmy
bilety (400 bht) i naprawdę nie pożałowaliśmy! Cały kompleks
można opisać tylko jednym słowem: wow! Wspaniałe świątynie,
niesamowita dbałość o szczegóły, mnóstwo złotych
elementów. Na początku zobaczyliśmy pieczałowicie
namalowana panoramę Ramakien. Widzieliśmy tam też Czedi Phra Si
Rattana, które mieści podobno fragmenty kości mostka Buddy,
dalej ruszyliśmy do Wat Phra Keo mijając Kinnary, czyli złote
figury pół kobiet – pół lwów. Na koniec
został nam bot Szmaragdowego Buddy. Musieliśmy zdjąć buty, by
wejść razem z tysiącem Japończyków do środka i zobaczyć
tę piękną salę i sam posąg. Oczywiście w środku nie można
robić zdjęć, ale jakoś cichaczem nam się to udało :). Po jej
opuszczeniu poszliśmy zwiedzać pozostałe części kompleksu
pałacowego. Tym bardziej było to ciekawe, ze trwały tu
przygotowania do niedzielnych urodzin królowej. Wszyscy
biegali więc w popłochu, było masę wojska, wszystko było
dopinane na ostatni guzik. Nie wiedzieć, kiedy minęło parę godzin
zwiedzania. Pałac zrobił na nas piorunujące wrażenie i chyba
ciężko będzie jakiejkolwiek innej świątyni to przebić.
Następnie wróciliśmy na
chwilkę do hostelu i znów zwiedzanie. Postanowiliśmy
obskoczyć Golden Mount oraz okoliczny market. Wat Saket (Golden
Mount) mieścił się niedaleko naszej miejscówki, więc nie
zabrało nam wiele czasu dostać się tam. Z góry roztaczał
się naprawdę świetny widok na całą panoramę Bangkoku. Wśród
dźwięków (wszechobecnych tu) dzwonów i dzwoneczków
porobiliśmy trochę zdjęć dachom stolicy.
Następnie obraliśmy
kierunek na market Phahurat.
Po drodze zahaczyliśmy o „gar
kuchnię” na jednej z ulic i zauważyliśmy, że przez te kilka
tygodni na Lancie przywykliśmy do ostrego jedzenia. A co więcej
obiad dla dwóch osób wyniósł nas jakieś 60bht!
W końcu po przejściu całej ulicy ze sklepami z bronią dotarliśmy
do marketu Phahurat. Myślelismy, że będzie to coś w stylu znanych
nam bazarów „pod chmurką”. Ten natomiast jest zadaszony.
Dużo bardziej elegancki od tych znanych nam. No i oczywiście ceny
nie są na naszą kieszeń :). Ale warto zobaczyć.
Wracaliśmy na piechotę, by zwiedzić
okolicę. Niedaleko Khao San Road zamowiliśmy obiad za jakąś
śmieszną cenę i pozostało nam tylko czekać na wieczorne
spotkanie z Krzyśkiem (nasz znajomy i przewodnik z początku naszego
pobytu – pisaliśmy o Nim). Wieczorem zabrał nas spory kawałek
poza „naszą” dzielnicę. Zjedliśmy znakomitą kolację i
wymieniliśmy nasze spostrzeżenia na temat Tajlandii i Tajów,
które zdołaliśmy zgromadzić podczas ostatnich kilku
tygodni. W między nami dołączyła do nas dziewczyna Krzyśka –
Jenny. Mogliśmy więc ruszyć na nocny market, na który
dotarliśmy w końcu po długim czasie spędzonym głównie w
gigantycznym korku. Rodfai market rzeczywiście robi wrażenie. Ale chyba
jest skierowany głównie w tajską klientelę. Widać tu
więcej kiczu, gorszą jakość, mnóstwo używanych rzeczy. Do
tego jako jedni z nielicznych białych, byliśmy dość sporą
atrakcja turystyczną. Po paru godzinach trzeba było się zbierać.
Po drodze podziwialiśmy jeszcze wspaniale przystrojone na cześć
Królowej ulice Bangkoku, zatrzymaliśmy się też na chwilę,
by zrobić nocne zdjęcia Wat Arun.
Następnego dnia umówiliśmy
się z Krzyśkiem niedaleko marketu Patpong, by zwiedzić inny market
– Chatuchak. Jest on naprawdę olbrzymi – jeden z największych
na świecie – i otwarty tylko w weekendy. Na miejscu można kupić
dosłownie WSZYSTKO! Biżuteria, rękodzieło, zwierzęta (mnóstwo
zwierząt, np. rekin – 6000bht), że o podróbkach nie
wspomnimy! Do tego jest on strasznie zatłoczony, trzeba się
przeciskać wąskimi uliczkami między ludźmi, których są tu
tysiące! No i trzeba uważać, by się nie zgubić, co naprawdę nie
jest trudne! Po kilku godzinach (!) zwiedzania, Krzysiek musiał nam
opuścić (dziękujemy za przechowanie części naszych rzeczy!), ale
my dalej kontynuowaliśmy chodzenie po tych kilku kilometrach
kwadratowych straganów. Dalej wróciliśmy na Khao San
Road, ponieważ niedługo mieliśmy nasz autobus do Chiang Mai. Ale
do tego czasu udało nam się jeszcze coś zjeść i chwilę
posiedzieć na internecie w kafejce nieopodal naszego hostelu. O
godzinie 18.00 zameldowaliśmy się w biurze podróży i po
krótkim oczekiwaniu na autobus ruszyliśmy na północ.
Za jakieś 12h będziemy w Chiang Mai!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz