Droga minęła nam dość szybko.
Mieliśmy super autobus – w środku różowe podświetlenie i
zasłonki. A do tego filmy i działająca (czasem za mocno)
klimatyzacja. Dużą część drogi oczywiście przespaliśmy. O 5.30
obudzono nas – byliśmy na miejscu. Oczywiście na parkingu
zatrzęsienie tuk-tuków, które zawiozą nas w najlepsze
miejsce, do najlepszego hostelu. Cena 100bht za nocleg od osoby nie
było najgorsza, więc się zdecydowaliśmy na transport. Lanna House
też nie najgorsza, jak na tę cenę. Mamy swoja łazienkę (zimna
woda), wiatrak. Damy radę!
Szybka kawa i kanapki na śniadanie,
zamawiamy skuter (200bht) i postanawiamy zobaczyć wszelkie dalsze
atrakcje. Jedziemy naprawdę długi czas na północ, by
zobaczyć między innymi ogrody królowej Sikirit. Po drodze
jednak widzimy drogowskaz na wodospady. Skręcamy. Wodospady, jak
wodospady – nie robią jakiegoś piorunującego wrażenia. Może to
wina pory deszczowej – część punktów widokowych, czy
mostów jest zamknięta. Do tego ścieżki są niesamowicie
śliskie – kilka razy o mały włos nie połamaliśmy nóg!
Wracając z wodospadów widzimy, że niedaleko jest do
„Elephant Camp”, postanawiamy zobaczyć, co to takiego. 200Bht od
osoby za wejście to niedużo w porównaniu z sanktuarium,
które mieliśmy w planach odwiedzić (2500bht). Mieliśmy
mieszane uczucia, co do takich „atrakcji”. Jednak stwierdzamy, że
słonie są naprawdę dobrze traktowane. Są dobrze karmione, nie są
męczone, czy bite – żadnych śladów stosowania przemocy.
Naszym zdaniem lepiej, by bawiły one turystów, niż nosiły
ciężkie bale drewna w lesie. A sam pokaz słoni robi naprawdę duże
wrażenie. Największe chyba pokaz ich „zdolności artystycznych”,
które możecie zobaczyć na zdjęciach :). Po pokazie
oczywiście obowiązkowe zdjęcia. Udało nam się nawet przybić
„żółwika” z jednym z nich :)!
Po wyjściu z Elephant Camp,
chcieliśmy odwiedzić gorące źródła, które okazały
się jednak zbyt daleko, by dotrzeć do nich na skuterze. Wróciliśmy
więc do hostelu. Sprawdziliśmy w biurze okoliczne wycieczki.
Okazało się, że organizują wyjazd do plemienia Padaung, czyli
kobiet o długich szyjach. Myśleliśmy, że poświęcimy na to cały
ostatni dzień w Chiang Mai. A tu wyjazd możliwy za... 10 minut!
Bierzemy! Szybko się przebraliśmy i już za chwilę siedzieliśmy w
tuk-tuku. Jedziemy, jedziemy, aż w końcu okazuje się, że kierowca
obrał tę samą drogę, którą przed chwilą pokonywaliśmy
naszym skuterem... Ehhhh... Na nasze usprawiedliwienie trzeba dodac,
że nie bylibyśmy w stanie znaleźć jakiegokolwiek znaku
pokazującego drogę do Padaung. Dopiero przed samą wioską
zobaczyliśmy kierunkowskaz wielkości kartki A4... no nic! 150
bahtów za transport to nie majątek!
Weszliśmy na teren wioski. Wzdłuż
głównej drogi jest pełno bambusowych chatek, w których
mieszkają ludzie z plemienia, są oczywiście też stragany, gdzie
można kupić chusty, szale, biżuterię, etc. - wszystko ręcznie
robione. Oczywiście czuć tu trochę, że wioska została
skomercjalizowana, jednak wchodząc w jej głąb nadal można
zobaczyć kobiety przy tradycyjnych czynnościach. Kobiety w Padaung
od 5 roku życia zakładają na szyję kolejne metalowe obręcze,
które według różnych źródeł miały chronić
przed tygrysami lub po prostu sprawiać, że są one bardziej
atrakcyjne. Obręcze zakładane są również poniżej kolan.
Porobiliśmy mnóstwo zdjęć, ponieważ takie widoki
widzieliśmy dotąd tylko w programach National Geographic.
Po
zwiedzaniu czekał na nas już kierowca, który miał zabrać
nas do centrum. Po drodze jednak chcieliśmy zahaczyć o „Tiger
Kingdom” - jeden z wielu w Tajlandii ośrodków dla tygrysów.
Również o tym miejscu słyszeliśmy różne historie. I
dobrze, że nie zapłaciliśmy za wstęp – zwierzęta niestety nie
zachowywały się normalnie – były ospałe, nie reagowały na
tłumy turystów. Z drugiej strony nasze kociaki w Lanta Animal
Welfare też potrafiły spać całymi dniami i nie robiły sobie nic
z naszych poszturchiwań...
W drodze powrotnej do hostelu
zaskoczyła nas ulewa. Przeczekaliśmy ją pod dachem Lanna House i
ruszyliśmy dalej zwiedzać to, z czego słynie Chiang Mai, czyli
wszelkie świątynie Starego Miasta. Poświęcimy na nie kolejny
post. Wieczorem natomiast nasi gospodarze polecili nam zobaczyć
nocny bazar. Leży on spory kawałek drogi od hostelu, ale warto.
Jest to miejsce, gdzie znów można kupić absolutnie wszystko
– zegarki, świetne obrazy (przebijały to, co widzieliśmy na Phi
Phi), przyprawy, ciuchy i co tylko sobie wymyślimy. Zjedliśmy też
niedaleko kolację.
Do hostelu dotarliśmy po 21.00. Chcieliśmy
jeszcze wrzucić kolejnego posta, jednak zmęczenie wygrało. Ale już
nadrabiamy zaległości!
Świetne miejsce chłopaki. Wróciliśmy tydzień temu z podobnych wojaży. Pogoda jeszcze przyjdzie :)
OdpowiedzUsuńA night market w Chiang Mai, moim zdaniem ma najlepsze "zaopatrzenie". Koniecznie spróbujcie ich robaków :) Pyszne :) czekam dalej na relację :)
" Również o tym miejscu słyszeliśmy różne historie. I dobrze, że nie zapłaciliśmy za wstęp – zwierzęta niestety nie zachowywały się normalnie – były ospałe, nie reagowały na tłumy turystów." Nie zapłaciliście, a weszliście? :D
OdpowiedzUsuńPrzyznaje sie do bledu ;). Wstep na teren Tiger Kingdom jest darmowy, ale za wejscie do klatki w celu zrobienia zdjec trzeba placic. Poprawimy tekst, jak tylko nasz laptop zechce wspolpracowac z wi-fi. Milo nam, ze czytacie bloga. Pozdrawiamy spod laotanskiej granicy!
OdpowiedzUsuńSuper chłopaki! Pozdrowienia z Koh Samui :) Tutaj też musicie wpaść!
OdpowiedzUsuń