poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Chiang Mai: dzień pierwszy

    Droga minęła nam dość szybko. Mieliśmy super autobus – w środku różowe podświetlenie i zasłonki. A do tego filmy i działająca (czasem za mocno) klimatyzacja. Dużą część drogi oczywiście przespaliśmy. O 5.30 obudzono nas – byliśmy na miejscu. Oczywiście na parkingu zatrzęsienie tuk-tuków, które zawiozą nas w najlepsze miejsce, do najlepszego hostelu. Cena 100bht za nocleg od osoby nie było najgorsza, więc się zdecydowaliśmy na transport. Lanna House też nie najgorsza, jak na tę cenę. Mamy swoja łazienkę (zimna woda), wiatrak. Damy radę!
    Szybka kawa i kanapki na śniadanie, zamawiamy skuter (200bht) i postanawiamy zobaczyć wszelkie dalsze atrakcje. Jedziemy naprawdę długi czas na północ, by zobaczyć między innymi ogrody królowej Sikirit. Po drodze jednak widzimy drogowskaz na wodospady. Skręcamy. Wodospady, jak wodospady – nie robią jakiegoś piorunującego wrażenia. Może to wina pory deszczowej – część punktów widokowych, czy mostów jest zamknięta. Do tego ścieżki są niesamowicie śliskie – kilka razy o mały włos nie połamaliśmy nóg! 


   Wracając z wodospadów widzimy, że niedaleko jest do „Elephant Camp”, postanawiamy zobaczyć, co to takiego. 200Bht od osoby za wejście to niedużo w porównaniu z sanktuarium, które mieliśmy w planach odwiedzić (2500bht). Mieliśmy mieszane uczucia, co do takich „atrakcji”. Jednak stwierdzamy, że słonie są naprawdę dobrze traktowane. Są dobrze karmione, nie są męczone, czy bite – żadnych śladów stosowania przemocy. Naszym zdaniem lepiej, by bawiły one turystów, niż nosiły ciężkie bale drewna w lesie. A sam pokaz słoni robi naprawdę duże wrażenie. Największe chyba pokaz ich „zdolności artystycznych”, które możecie zobaczyć na zdjęciach :). Po pokazie oczywiście obowiązkowe zdjęcia. Udało nam się nawet przybić „żółwika” z jednym z nich :)!
   Po wyjściu z Elephant Camp, chcieliśmy odwiedzić gorące źródła, które okazały się jednak zbyt daleko, by dotrzeć do nich na skuterze. Wróciliśmy więc do hostelu. Sprawdziliśmy w biurze okoliczne wycieczki. Okazało się, że organizują wyjazd do plemienia Padaung, czyli kobiet o długich szyjach. Myśleliśmy, że poświęcimy na to cały ostatni dzień w Chiang Mai. A tu wyjazd możliwy za... 10 minut! Bierzemy! Szybko się przebraliśmy i już za chwilę siedzieliśmy w tuk-tuku. Jedziemy, jedziemy, aż w końcu okazuje się, że kierowca obrał tę samą drogę, którą przed chwilą pokonywaliśmy naszym skuterem... Ehhhh... Na nasze usprawiedliwienie trzeba dodac, że nie bylibyśmy w stanie znaleźć jakiegokolwiek znaku pokazującego drogę do Padaung. Dopiero przed samą wioską zobaczyliśmy kierunkowskaz wielkości kartki A4... no nic! 150 bahtów za transport to nie majątek!
    Weszliśmy na teren wioski. Wzdłuż głównej drogi jest pełno bambusowych chatek, w których mieszkają ludzie z plemienia, są oczywiście też stragany, gdzie można kupić chusty, szale, biżuterię, etc. - wszystko ręcznie robione. Oczywiście czuć tu trochę, że wioska została skomercjalizowana, jednak wchodząc w jej głąb nadal można zobaczyć kobiety przy tradycyjnych czynnościach. Kobiety w Padaung od 5 roku życia zakładają na szyję kolejne metalowe obręcze, które według różnych źródeł miały chronić przed tygrysami lub po prostu sprawiać, że są one bardziej atrakcyjne. Obręcze zakładane są również poniżej kolan. Porobiliśmy mnóstwo zdjęć, ponieważ takie widoki widzieliśmy dotąd tylko w programach National Geographic.

   Po zwiedzaniu czekał na nas już kierowca, który miał zabrać nas do centrum. Po drodze jednak chcieliśmy zahaczyć o „Tiger Kingdom” - jeden z wielu w Tajlandii ośrodków dla tygrysów. Również o tym miejscu słyszeliśmy różne historie. I dobrze, że nie zapłaciliśmy za wstęp – zwierzęta niestety nie zachowywały się normalnie – były ospałe, nie reagowały na tłumy turystów. Z drugiej strony nasze kociaki w Lanta Animal Welfare też potrafiły spać całymi dniami i nie robiły sobie nic z naszych poszturchiwań...

W drodze powrotnej do hostelu zaskoczyła nas ulewa. Przeczekaliśmy ją pod dachem Lanna House i ruszyliśmy dalej zwiedzać to, z czego słynie Chiang Mai, czyli wszelkie świątynie Starego Miasta. Poświęcimy na nie kolejny post. Wieczorem natomiast nasi gospodarze polecili nam zobaczyć nocny bazar. Leży on spory kawałek drogi od hostelu, ale warto. Jest to miejsce, gdzie znów można kupić absolutnie wszystko – zegarki, świetne obrazy (przebijały to, co widzieliśmy na Phi Phi), przyprawy, ciuchy i co tylko sobie wymyślimy. Zjedliśmy też niedaleko kolację. 
   Do hostelu dotarliśmy po 21.00. Chcieliśmy jeszcze wrzucić kolejnego posta, jednak zmęczenie wygrało. Ale już nadrabiamy zaległości!

4 komentarze:

  1. Świetne miejsce chłopaki. Wróciliśmy tydzień temu z podobnych wojaży. Pogoda jeszcze przyjdzie :)
    A night market w Chiang Mai, moim zdaniem ma najlepsze "zaopatrzenie". Koniecznie spróbujcie ich robaków :) Pyszne :) czekam dalej na relację :)

    OdpowiedzUsuń
  2. " Również o tym miejscu słyszeliśmy różne historie. I dobrze, że nie zapłaciliśmy za wstęp – zwierzęta niestety nie zachowywały się normalnie – były ospałe, nie reagowały na tłumy turystów." Nie zapłaciliście, a weszliście? :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Przyznaje sie do bledu ;). Wstep na teren Tiger Kingdom jest darmowy, ale za wejscie do klatki w celu zrobienia zdjec trzeba placic. Poprawimy tekst, jak tylko nasz laptop zechce wspolpracowac z wi-fi. Milo nam, ze czytacie bloga. Pozdrawiamy spod laotanskiej granicy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Super chłopaki! Pozdrowienia z Koh Samui :) Tutaj też musicie wpaść!

    OdpowiedzUsuń