Następnego
dnia wstaliśmy o 7.00, bo wiedzieliśmy, że musimy się „wymeldować” o 8.00 z
Tajlandii. Za 40 bht przetransportowaliśmy się na stronę laotańską i od razu
poszliśmy na odprawę celną. Jedno zdjęcie, wniosek i 1300 bht, by za chwilę
mieć kolejną pieczątkę w paszporcie. Przy okazji nie obyło się bez spotkania
kolejnego Polaka – Rafała i Jego dziewczyny Lindsey, z którymi będziemy
kontynuować podróż.
Wybraliśmy
1 mln laotańskich kipów (straszna waluta!) i poszliśmy na przystań. Bilet do
Luang Prabang kosztuje 22000 kipów, więc jakieś 500 bht taniej niż po stronie
tajskieg (polecił nam to znajomy nowozelandczyk jeszcze na Lancie – dzięki
Karl!). Wg tajskich agencji turystycznych mieliśmy wypłynąć o 10.30, wg
laotańskich o 11.00, w końcu wyruszyliśmy o 12.00, by spędzić całe dwa dni na
wodach Mekongu.
Pierwszego
dnia mieliśmy naprawdę wygodną łódź do Pakbang – punkt pośredni na trasie do
Luang Prabang. Jeszcze niedawno siedziało się tu na drewnianych ławeczkach.
Dlatego w wielu przewodnikach zalecają zabrać ze sobą poduszki. Teraz jednak są
wygodne autobusowe fotele.
Tak
zaczęła sie nasza dwudniowa przygoda z rzeka Mekong. Czas mijał nam na
rozmowach i podziwianiu widoków po obu brzegach rzeki. Aż trudno uwierzyć, jak
zmienia się krajobraz po przekroczeniu granicy. Dookoła nas wzgórza, pola
uprawne i dziewicze lasy pośrodku których stoi kilka chatek krytych trzciną,
czasem blachą falista, rzadko kiedy murowane. Nasz środek transportu oprócz
turystów, przewozi też ludność lokalną do wiosek, a z nimi wszelkiego rodzaju
towary. Płynęły więc z nami worki ryżu, pralki, lodówki, kilka kur było słychać
na dachu, a do tego kilka skuterów. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się w jakiejś
wsi, by kogoś wysadzić. Zbierała się wtedy cała wioska na brzegu, by zobaczyć,
co nowego przypłynęło. Widać, że to duże wydarzenie dla jej mieszkańców.
Oczywiście najciekawsze były dzieciaki, które nam machały, popisywały się,
jakie są sprawne i wskakiwały do wody robiąc przy tym salta, przewroty – cuda wianki!
Niestety podróż się ciągnęła niemiłosiernie i mimo wspaniałych krajobrazów
zaczęła nam doskwierać zwyczajnie nuda... Dzięki Bogu kolo 17.00 byliśmy już na
miejscu w Pakbang. Kuba czeka na bagaże, ja lecę szukać hostelu. Na szczęście
już od brzegu nagabują nas naganiacze. Znajdujemy hostel za 50000 kipow z „darmowym
wi-fi” – bierzemy. To pierwszy hostel od brzegu, więc mamy niedaleko. Niestety
na miejscu okazuje się, że darmowe wi-fi oznacza możliwość skorzystania z
komputera gospodarzy. Trudno. Idziemy coś zjeść. Całe Pakbang to jedna ulica z
kilkoma sklepami, restauracjami, hostelami. Oraz mnóstwem piekarni (dziekujemy
Farancuzom!) z bagietkami! Jemy szybką kolację. W drodze powrotnej spotykamy
Rafała i Lindsay. Dołączamy na piwko. Mimo, że jest chwila po 21, kładziemy się
spać (tak, tak!) – jesteśmy naprawdę zmęczeni całym dniem podróży. Śpimy, jak
zabici!
Kolejnego
dnia wstajemy po 7.00. Kupujemy prowiant na drogę, jemy śniadanie. Mamy być
przed 9.00 na przystani. Przyszliśmy chyba w ostatnim momencie, bo łódź jest
już pełna. A tu nadal wchodzą nowi ludzie. Do tego dzisiejszy transport jest
dużo mniejszy i bardziej ciasny. Straszliwie duszno i niewygodnie. Mamy już
opóźnienie. Oczywiście chwilę przedtem nie obyło się bez spotkania kolejnej
Polki – Dagmary. W pewnym momencie pojawia sie opcja przesiadki na łódź obok.
Nie czekamy, aż inni zajmą nam miejsce. Na tej jest wygodniej, dużo więcej
miejsca. Plecaki zostały na pierwszej łodzi, ale są pod opieką Rafała. Tym
razem zaopatrzyliśmy się w piwka, wiec podróż od 10.00 do 17.00 nie jest już
taka straszna. Kilka razy łapie nas deszcz. Co chwila cumujemy też do
okolicznych wsi – jak poprzedniego dnia. Po południu mijamy więzienie. Jak się
okazuje to znak, że w Luang Prabang będziemy za jakieś 15 min. I faktycznie tak
jest. Plecaki czekają na nas już w porcie. Znów naganiacze. Jeden z nich ma
pokój u swojej mamy za 50000 kipow. Bierzemy, a jak! Na miejscu okazuje się, że... to najlepsze miejsce, jakie do tej pory mieliśmy! Całe w drewnie,
kolonialny styl (w koncu to Luang Prabang), czyściutko, olbrzymi pokoj. Do tego
prawidziwe darmowe wi-fi, kawa herbata, woda do woli! Co prawda kosztuje to
trochę wiecej, ale przeżyjemy. No i prywatny taras! Klasa!
A
jakie jest Luang Prabang poza naszym hostelem? O tym już w kolejnym poście!
PS. Niestety nasz laptop po prostu zmarł – nie działa
nam ekran i raczej nie damy rady go tu naprawić... Siedzimy właśnie w kafejce
internetowej i postujemy. Jak będzie dalej – nie wiemy. Miejmy nadzieję, że jakoś sobie poradzimy do końca naszego
wyjazdu. Pozdrowienia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz