niedziela, 19 sierpnia 2012

Mekong



         
   Następnego dnia wstaliśmy o 7.00, bo wiedzieliśmy, że musimy się „wymeldować” o 8.00 z Tajlandii. Za 40 bht przetransportowaliśmy się na stronę laotańską i od razu poszliśmy na odprawę celną. Jedno zdjęcie, wniosek i 1300 bht, by za chwilę mieć kolejną pieczątkę w paszporcie. Przy okazji nie obyło się bez spotkania kolejnego Polaka – Rafała i Jego dziewczyny Lindsey, z którymi będziemy kontynuować podróż.
            Wybraliśmy 1 mln laotańskich kipów (straszna waluta!) i poszliśmy na przystań. Bilet do Luang Prabang kosztuje 22000 kipów, więc jakieś 500 bht taniej niż po stronie tajskieg (polecił nam to znajomy nowozelandczyk jeszcze na Lancie – dzięki Karl!). Wg tajskich agencji turystycznych mieliśmy wypłynąć o 10.30, wg laotańskich o 11.00, w końcu wyruszyliśmy o 12.00, by spędzić całe dwa dni na wodach Mekongu.
           Pierwszego dnia mieliśmy naprawdę wygodną łódź do Pakbang – punkt pośredni na trasie do Luang Prabang. Jeszcze niedawno siedziało się tu na drewnianych ławeczkach. Dlatego w wielu przewodnikach zalecają zabrać ze sobą poduszki. Teraz jednak są wygodne autobusowe fotele.


            Tak zaczęła sie nasza dwudniowa przygoda z rzeka Mekong. Czas mijał nam na rozmowach i podziwianiu widoków po obu brzegach rzeki. Aż trudno uwierzyć, jak zmienia się krajobraz po przekroczeniu granicy. Dookoła nas wzgórza, pola uprawne i dziewicze lasy pośrodku których stoi kilka chatek krytych trzciną, czasem blachą falista, rzadko kiedy murowane. Nasz środek transportu oprócz turystów, przewozi też ludność lokalną do wiosek, a z nimi wszelkiego rodzaju towary. Płynęły więc z nami worki ryżu, pralki, lodówki, kilka kur było słychać na dachu, a do tego kilka skuterów. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się w jakiejś wsi, by kogoś wysadzić. Zbierała się wtedy cała wioska na brzegu, by zobaczyć, co nowego przypłynęło. Widać, że to duże wydarzenie dla jej mieszkańców. Oczywiście najciekawsze były dzieciaki, które nam machały, popisywały się, jakie są sprawne i wskakiwały do wody robiąc przy tym salta, przewroty – cuda wianki! Niestety podróż się ciągnęła niemiłosiernie i mimo wspaniałych krajobrazów zaczęła nam doskwierać zwyczajnie nuda... Dzięki Bogu kolo 17.00 byliśmy już na miejscu w Pakbang. Kuba czeka na bagaże, ja lecę szukać hostelu. Na szczęście już od brzegu nagabują nas naganiacze. Znajdujemy hostel za 50000 kipow z „darmowym wi-fi” – bierzemy. To pierwszy hostel od brzegu, więc mamy niedaleko. Niestety na miejscu okazuje się, że darmowe wi-fi oznacza możliwość skorzystania z komputera gospodarzy. Trudno. Idziemy coś zjeść. Całe Pakbang to jedna ulica z kilkoma sklepami, restauracjami, hostelami. Oraz mnóstwem piekarni (dziekujemy Farancuzom!) z bagietkami! Jemy szybką kolację. W drodze powrotnej spotykamy Rafała i Lindsay. Dołączamy na piwko. Mimo, że jest chwila po 21, kładziemy się spać (tak, tak!) – jesteśmy naprawdę zmęczeni całym dniem podróży. Śpimy, jak zabici!

            Kolejnego dnia wstajemy po 7.00. Kupujemy prowiant na drogę, jemy śniadanie. Mamy być przed 9.00 na przystani. Przyszliśmy chyba w ostatnim momencie, bo łódź jest już pełna. A tu nadal wchodzą nowi ludzie. Do tego dzisiejszy transport jest dużo mniejszy i bardziej ciasny. Straszliwie duszno i niewygodnie. Mamy już opóźnienie. Oczywiście chwilę przedtem nie obyło się bez spotkania kolejnej Polki – Dagmary. W pewnym momencie pojawia sie opcja przesiadki na łódź obok. Nie czekamy, aż inni zajmą nam miejsce. Na tej jest wygodniej, dużo więcej miejsca. Plecaki zostały na pierwszej łodzi, ale są pod opieką Rafała. Tym razem zaopatrzyliśmy się w piwka, wiec podróż od 10.00 do 17.00 nie jest już taka straszna. Kilka razy łapie nas deszcz. Co chwila cumujemy też do okolicznych wsi – jak poprzedniego dnia. Po południu mijamy więzienie. Jak się okazuje to znak, że w Luang Prabang będziemy za jakieś 15 min. I faktycznie tak jest. Plecaki czekają na nas już w porcie. Znów naganiacze. Jeden z nich ma pokój u swojej mamy za 50000 kipow. Bierzemy, a jak! Na miejscu okazuje się, że... to najlepsze miejsce, jakie do tej pory mieliśmy! Całe w drewnie, kolonialny styl (w koncu to Luang Prabang), czyściutko, olbrzymi pokoj. Do tego prawidziwe darmowe wi-fi, kawa herbata, woda do woli! Co prawda kosztuje to trochę wiecej, ale przeżyjemy. No i prywatny taras! Klasa!

            A jakie jest Luang Prabang poza naszym hostelem? O tym już w kolejnym poście!

PS. Niestety nasz laptop po prostu zmarł – nie działa nam ekran i raczej nie damy rady go tu naprawić... Siedzimy właśnie w kafejce internetowej i postujemy. Jak będzie dalej – nie wiemy. Miejmy nadzieję, że jakoś sobie poradzimy do końca naszego wyjazdu. Pozdrowienia!
           

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz