poniedziałek, 3 września 2012

Siem Reap - Angkor


             W końcu jesteśmy w Kambodży! Wyjechaliśmy z 4 tys wysp o 8.00. Najpierw przeprawa za 7 tys kipów na stały ląd, tam szukamy tuk - tuka do granicy. Oczywiście wszyscy chcą nas orżnąć na kasę. Gdy w końcu znajdujemy kierowce za "naszą" cenę, okazuje się, że nie możemy jechać, bo jakiś facet z konkurencji mówi "nie". Pakujemy się i rozpakowujemy z dachu tuk - tuka. Nie wiemy, o co chodzi (a chodzi pewnie jak zwykle o to samo) - mafia jakaś... Ok, mamy nareszcie kierowcę! Za 20 tys kipów bierze nas (i całą swoją rodzinę) do granicy. Na miejscu w miarę szybko załatwiany formalności - odprawa 2$, wiza 25$ i jeszcze dodatkowy 1$ za kontrolę zdrowia. Teraz trzeba znaleźć autobus do Siem Reap. Zajmuje nam to kilka sekund. Za 18$ pojedziemy niezłym autobusem i będziemy koło 22.00 na miejscu. Super! Tym bardziej, że na Don Det chcieli 35$ i bylibyśmy następnego dnia w południe.

 Widać, opłaca się trochę pokombinować. Po pół godziny już jedziemy, gadamy, słuchamy muzyki, czytamy książki, albo śpimy. Nasz driver okazuje się być szalony (chyba rodzina Johna z Lanty) - wyprzedzanie na trzeciego na ciągłej linii w zakręcie to normalka, prędkość też niczego sobie. Dobrze, że siedzimy na końcu i nie widzimy wszystkiego, co dzieje się na drodze! Przed zmrokiem robimy postój. Okazuje się, że zmieniamy autobus. Kolejny za 2,5h - dobrze będzie jeśli dojedziemy do północy. Jemy coś, kręcimy się po okolicy. W końcu nadjeżdża nasz transport. Szybko wszyscy zasypiamy. Po kilku godzinach jesteśmy w Siem Raep. Od samego wyjścia oblega nas tłum tuk - tukarzy. Masakra! Gorzej niż szarańcza! Nie można zebrać myśli do kupy! Bierzemy plecaki i śmigamy na główną drogę. Już jesteśmy wkurzeni tym ciepłym przyjęciem. Podjeżdżają do nas kierowcy. Oczywiście chcą nas oskubać na 3$ od łebka. My proponujemy 1$ za dostanie sie do centrum - Adam ma upatrzony hostel. W końcu któryś nas zabiera. Oczywiście chce nam wcisnąć inny hostel. Wysadza nas w miejscu, które nie jest ani centrum, ani okolicą naszego gursthouse'u. Cholera! Jesteśmy ostro wkurzeni i zmęczeni. Jest po 1.00 i zaczyna padać. Idziemy przed siebie szukając miejsca na nocleg. Znajdujemy jakąś mapę - mniej więcej wiemy, gdzie się kierować. Odwiedzamy kolejne hostele - albo jest zapełniony, albo drogo, albo właściciele właśnie wstali i nie wiedzą, o co nam chodzi. Część z nas zostaje w jakiejś knajpie, a część idzie szukać pokoju. W końcu jest! Po 2.00 w nocy mamy dla siebie całkiem przyzwoity 6-cio osobowy pokój za 1$ od osoby ;). Jedyna rzecz o jakiej marzymy to prysznic i spać. Musimy sobie odbić cały dzień podróży, nie nastawiamy budzików... ;)
   Mimo, że wstaliśmy ok. 8.00 nikomu nie spieszy się by wychodzić z łóżka. Dopiero koło 10.00 jesteśmy gotowi do wyjścia. Dziś nie szalejemy ze zwiedzaniem. Pierwszy punkt - tradycja - zapoznanie się z miastem. Oczywiście jest tu market, który odwiedzamy i wstępujemy do jednej z knajp na śniadanie. Całkiem niezłe khmerskie curry, noodle, sałatka z papai za 3 dolary. Dla odważnych grillowane... żaby. Swoją drogą w karcie dań wielkości książki telefonicznej wyglądają całkiem, całkiem! W drodze powrotnej wstępujemy do supermarketu. Szaleństwo! W końcu można kupić normalne kosmetyki, coś lepszego do zjedzenia, czy picia. Wracamy do hostelu. Po południu wychodzimy na miasto, odwiedzamy zadaszony olbrzymi market, gdzie oczywiście można kupić wszystko. Od kilku postów markety są obowiązkowym punktem każdego miejsca, które odwiedzamy, więc pewnie jeszcze niejeden opiszemy ;). Próbujemy lokalne specjały, jak choćby podsmażane pampuchy ze szpinakiem. Część z nas po ciężkich negocjacjach kupuje pamiątki. Jak zwykle jesteśmy zaczepiani przeciągłym "baj somsink, ju ar hendsom" ;). Wieczorem kolejny market, tym razem nocny. W sumie niewiele się różni od pozostałych. Zabawiamy tu chwilkę, bo o 4.00 wstajemy, by zwiedzać największą atrakcję Kambodży - kompleks Angkor.
   Zgodnie z postanowieniem budzimy się o 4.00. Jest jeszcze ciemno. Szybkie śniadanie i idziemy wypożyczyć za dolara rowery. Po kilku kilometrach jazdy mamy kontrolę biletową. Ale my nie mamy biletów... Musimy się wrócić właściwie na początek naszej drogi... Ok. Znaleźliśmy kasy. Płacimy 40 dolarów za trzydniowy bilet. Sporo. Do tego pstrykają nam słodką fotkę ;). Wjeżdżamy na teren Angkoru. Pierwsze, co chcemy zobaczyć przed najazdem hord turystów, to zbudowany dla Wisznu Angkor Wat - najważniejsza świątynia. Rzeczywiście robi wrażenie - jest wielki, w końcu stylistycznie różni się od wszystkich świątyń. Wiedzie tam długi most przez fosę. Jedno, co nas martwi to chmury. Świątynia jest szara (choć kiedyś taka nie była), co nie pozwala nam na zrobienie wymarzonych zdjęć. Chodzimy po niej przez dłuższy czas, starając się zajrzeć we wszystkie zakamarki. Najbardziej zastanawia nas, jak wspaniale musiała wyglądać ta budowla za czasów swojej świetności. Trzeba zaznaczyć, że przez kilkaset lat była ona opuszczona i dżungla oraz pogoda zrobiły swoje. Takie myśli będą nam towarzyszyć do końca zwiedzania Angkoru. 
         Jedziemy dalej. Odpuszczamy Bajon, widząc tłumy wycieczkowiczów. Dziś skupimy się na mniej znanych miejscach oraz Ta Prohm, gdzie można zobaczyć oplatające mury drzewa znane z filmów i fotografii. No i oczywiście z filmu "Tomb Raider" z Angelina Jolie ;). Po drodze mijaliśmy i zatrzymywaliśmy się przy mniejszych budowlach i kilku bramach wjazdowych. Chwile po południu złapał nas solidny deszcz. Schowaliśmy się w pobliskiej szkole. Od razu przybiegły do nas dzieciaki krzycząc "give me coin, give me candy". Przestało padać. Możemy ruszyć dalej, ale pogoda jest niepewna, jeszcze trochę kropi po drodze. Wracamy do miasta. Resztę zobaczymy jutro.
          Zrobiliśmy solidny kawałek drogi w niesamowitej wilgotności i temperaturze. Po paru godzinach na doprowadzenie się do stanu używalności i odpoczynku idziemy do marketu po jedzenie. Wpadamy na pomysł, by zrobić jakąś "wypasiona" bagietkę własnoręcznie. Pomysł podłapuje cała ekipa i mamy kolejne dwa kursy po zaopatrzenie. Jakie to było pyszne! Po przetrawieniu popołudniowej wyżerki wychodzimy przejść się po mieście - oczywiście musimy, MUSIMY spotkać Polaków! Na zakończenie męczącego dnia kolacja i drink w knajpie.
      W poniedziałek pobudka niewiele później, bo 5.00 - chyba każdy chce, by dźwięk budzika był tylko snem. Ale nie jest. Powtarzamy czynności z wczoraj. Zainspirowani bagietkami  przygotowujemy prowiant na drogę. Wyjeżdżamy, gdy już świta. Omijamy Angkor Wat, by dostać się do Bajon. Dziś nie jest prawie w ogóle oblegany. Każde z nas idzie w swoją stronę, by zwiedzać i robić zdjęcia. Ale chyba najbardziej po to, by chłonąć niesamowitą, spokojną atmosferę, postarać poczuć się, jak ludzie, którzy bywali tu jakieś niecałe 1000 lat temu. Można się naprawdę wyciszyć. Oglądamy wspaniałe wieże z wizerunkami Buddy. I żałujemy, że historia sprawiła, że jest to właściwie ruina... Zaczynają się zjeżdżać skośnookie wycieczki – można w nich znaleźć naprawdę rzadkie przypadki (jak choćby ten ze zdjęcia poniżej). Po dłuższym czasie ruszamy dalej do Tarasu Słoni i Tarasu Trędowatego Króla. Mijamy znów mniej znaczące miejsca, gdzie zatrzymujemy się choć na chwilę, by zrobić kilka zdjęć. Na Tarasach znów łapie nas deszcz (pogoda jest pod psem od rana - z dobrych zdjęć nici). Gdy możemy ruszyć dalej w końcu wychodzi słońce! Może nie wszystko stracone z tymi zdjęciami. Jesteśmy właściwie w drodze powrotnej. Stajemy przy każdej budowli. Ale najbardziej liczymy na to, ze uda nam się zdążyć ze słońcem do Angkor Wat! Jest! Udało się! Wchodzimy do kompleksu, strzelamy zdjęcia ile się da! Ufff! Mamy Angkor taki, o jakim marzyliśmy. Możemy spokojnie wracać do miasta.
          A po drodze, by się ochłodzić wstępujemy do lodziarni. Niespotykane połączenia smaków, np. imbir z czarnym sezamem, cynamonowe, czy klasyczne czekoladowe, to smakowa masakra. Znów pewnie wyglądamy jak dzieciaki. Te lody zastąpią nam obiad ;). Wieczorem ostatni raz wychodzimy na miasto. Nie może obejść się bez jedzenia. Ale jakiego! Próbujemy grillowanych żab, a „niektórzy” z naszej ekipy (niech ich osoba pozostanie tajemnicą) jajka z kurzym embrionem – tutejszy przysmak. Dla większości gromady – obrzydlistwo. Choć podobno nietoperz był gorszy. Żaby zaskakująco podobne do kurczaka. Wstępujemy do knajpy, gdzie znów można skosztować żaby – tym razem widać, że to naprawdę ona. Bierzemy! Część z nas woli „normalne” jedzenie i wybiera zupę ananasową – pycha. W ogóle to najbardziej elegancka knajpa, w jakiej byliśmy. A wszystko w cenie do 3$! Dlaczego dopiero teraz ją odkryliśmy!? 

        Wracamy do hotelu, jeszcze ostatnie posiedzenie na dachu naszego guesthouse'u. Jutro już tylko w cztery osoby jedziemy do Phnom Penh.


2 komentarze:

  1. Nigdy nie było Kambodży na mojej liście "Pilne do zobaczenia". A po obejrzeniu tych zdjęć sama nie mogę w to uwierzyć!
    Niesamowicie zazdroszczę wyprawy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Świątynia robi wrażenie, nawet przy nieciekawej pogodzie! Szerokiej drogi :)

    OdpowiedzUsuń