To nasz pierwszy wolny dzień, odkąd
tu jesteśmy. Postanowiliśmy więc sprawdzić lokalne atrakcje
turystyczne i wybraliśmy się na wycieczkę łodzią dookoła
okolicznych wysp.
O 9.00 odebrał nas kierowca, z którym
pojechaliśmy do Starego Miasta, gdzie wsiedliśmy na łódź –
tzw. Longtail. Mimo że mamy tu „low season”, łódka była
pełna ludzi w różnym wieku, z przewagą tych młodszych.
Zajęliśmy miejsca na dziobie i ruszyliśmy.
Po około godzinie dotarliśmy do
pierwszej wyspy, czyli Koh Ma. Nasz sternik i przewodnik – Don,
rozdał wszystkim maski, fajki, a kto chciał dostał także kapok i
płetwy. My oczywiście z kapoków zrezygnowaliśmy :). Aparaty
w dłonie i pod wodę! Widoki były niesamowite! Rafa koralowa, małe
ławice rybek, które dosłownie się o nas ocierały i
mnóstwo, mnóstwo innych podwodnych stworzeń. Nawet nie
wiedzieliśmy, kiedy minął czas wyznaczony na snorkeling. Trzeba
było wsiąść na longtaila i płynąć ku kolejnej wyspie.
Płynąc na Koh Mook mijaliśmy
fantastyczne mniejsze wysepki o pionowych skałach – już wiemy,
dlaczego Tajlandia jest Mekką wszystkich wspinaczy. Po zacumowaniu
znów wskoczyliśmy do wody, tym razem jednak już nie
nurkowaliśmy. Don pokazał nam malutkie wejście w skale, którego
normalnie byśmy nie zauważyli. Prowadziło ono do Emerald Cave,
ukrytej wewnątrz Koh Mook. Pomimo tego, że lubimy sporty wodne i
nie boimy się wody, po raz pierwszy poczuliśmy tu respekt dla
oceanu. Prąd był dość silny, więc nawet mocne wiosłowanie
nogami niewiele dawało.
Kolejna przeprawa łodzią, tym razem
na Koh Chuak. I kolejne nurkowanie. Tym razem, to co zobaczyliśmy
pod wodą przerosło nasze oczekiwania – czysta woda (jak się
później dowiedzieliśmy miała 31 stopni Celsjusza), mnóstwo
ryb, rybek i rybeczek, dużo większa rafa koralowa niż na Koh Ma,
jeżowce, meduzy i wszystko, co można zobaczyć w filmach Jacques'a
Custeau :). Nie mogliśmy się napatrzeć na te cuda pod nami. Zeszło
nam tu kilkadziesiąt dobrych minut, a każde wynurzenie nad
powierzchnię wody było stratą czasu. Zbliżała się już jednak
14.00 i czas było ruszyć na ostatnią wyspę.
Koh Ngai to niesamowicie piękna wyspa
o wspaniałej długiej plaży. To tu poczuliśmy się, jak na planie
„Błękitnej Laguny”. Co więcej, w tej filmowej scenerii było
na tylko jakieś 15 osób! Do tego obiad na plaży! Kurczak
curry z ryżem i trawą cytrynową, świeży ananas. Czego można
chcieć więcej? Z pewnością nie wyjeżdżać stąd! Ale niestety
po 1,5 godziny plażowania, spacerowania i zwykłego błogiego
lenistwa, musieliśmy się zbierać na Lantę. W drodze powrotnej
mijaliśmy olbrzymie meduzy – dzięki Bogu nie spotkaliśmy takich
podczas nurkowania. Poczuliśmy też, że jesteśmy trochę spaleni
słońcem – mimo filtra 50tki!
Po godzinie 16.00 byliśmy znów
w Starym Mieście. Wsiedliśmy na pakę pick-upa i wróciliśmy
do naszego domku. Oczywiście wszystkim naszym znajomym
przekazaliśmy, że jest to obowiązkowy punkt pobytu na Lancie!
A poniżej kilka zdjęć z tego dnia.
I już na koniec: patrząc na zdjęcia,
zapamiętajcie jedną, bardzo ważną rzecz: nigdy, ale to przenigdy
nie wybierajcie się do Tajlandii w porze deszczowej! Ponad 35-37
stopni Celsjusza, woda niewiele mniej, widoki – każdy widzi. Po
prostu coś okropnego! ;)