Nadszedł weekend. A weekend, wiadomo
jak to weekend :). Pracy mniej, więc trzeba coś pozwiedzać.
Zasiedliśmy na nasz przecudnej urody skuter i ruszyliśmy bez planu
przed siebie. Po drodze przypomnieliśmy sobie, że jadąc ostatnio
do Parku Narodowego widzieliśmy drogowskazy do jaskini. Do tego
słyszeliśmy o niej od kilku wolontariuszu. No więc mamy już cel
naszej podróży!
Trochę pobłądziliśmy, ale w końcu
znaleźliśmy drogę prowadzącą do jaskini Mai Kaeo. Niepozorna
dróżka, nic nie wskazywało, by miała tu być jakakolwiek
jaskinia... Ale zobaczyliśmy parking, więc stanęliśmy. W oddali
zauważyliśmy siedzącą pod niepozornym daszkiem kobietę. Dobrze
trafiliśmy! Trochę nie byliśmy przekonani, czy skorzystać z tej
atrakcji – 300bahtów, a do tego jakiś niemrawy przewodnik,
który właśnie wstał po drzemce z hamaka... Ok! Małe
targowanie i jednak idziemy.
Od przewodnika dowiedzieliśmy się,
że musimy iść około 30 minut przez las, między plantacjami
kauczuku (których na Lancie jest mnóstwo!), by dojść
do jaskini. Po 10 minutach byliśmy zlani potem! Wilgotność w
tutejszych lasach jest zatrważająca. Ale dzielnie szliśmy dalej. W
końcu po obiecanym czasie zatrzymaliśmy się przy malutkim otworze
w skałach. Dostaliśmy do ręki czołówki i weszliśmy w
ciemności Mai Kaeo. Już od wejścia poczuliśmy się niepewnie, gdy
zobaczyliśmy prowadzącą stromo w dół prowizoryczną,
bambusową drabinkę. Na domiar złego, co kilkanaście metrów
były rozstawione takie same drabinki! Ale nie było najgorzej.
Jaskinia okazała się nie taka znowu mała, jak z początku się
wydawało. Rozciągały się tam naprawdę spore korytarze i bardzo
wysokie sklepienia. Do tego zwisające co chwila stalaktyty, małe
oczka wodne. Naprawdę było co zwiedzać, a do tego nietrudno było
się tam zgubić, nie wspominając o skręceniu, czy złamaniu nogi
na gliniastym podłożu (zapomniałem nadmienić, że nasz przewodnik
szedł przez całą trasę w samych spodniach dresowych i klapkach
a'la Kubota ;) )! Jaskinia może nie była zbyt trudna do pokonania,
ale zrobiła na nas piorunujące wrażenie! Już rozumiemy skąd ta
miłość do podziemi u grotołazów! W nas chyba też została
ona troszkę zaszczepiona ;). Pod koniec wędrówki przez Mai
Kaeo zostaliśmy zaskoczeni – ostatni odcinek drogi był dość
wymagający – wąski korytarz, przez który trzeba było się
przeczołgać. Nie było mowy o plecaku na plecach. Co więcej, gdy
szorowaliśmy brzuchami po ziemi, nad naszymi głowami przypatrywały
nam się pająki wielkości ludzkiej ręki oraz nietoperze rodem z
groty Batmana ;)! Na szczęście nie mamy arachnofobii ;). Jeszcze
tylko powrotna droga do skutera, tym razem dużo łagodniejsza. I tak
zakończyło się nasze „grotołażenie” po jaskini Mai Kaeo,
które w sumie zawdzięczamy przypadkowi... ;)
Niedziela! A więc dajemy zwierzakom
niezbędne tabletki, zastrzyki, zmieniamy opatrunki, uzupełniamy
papiery i ruszamy w teren zwiedzać!
Wybór padł na wodospad! Po
dość długiej podróży dotarliśmy na miejsce. Dzięki Bogu
(i porze deszczowej) nie musieliśmy płacić za wstęp i
przewodnika. Oczywiście nie mogliśmy znaleźć właściwej drogi. W
końcu się udało i dziarsko szliśmy wąskimi i stromymi ścieżkami
przez dżunglę. Niestety właśnie sobie uzmysłowiliśmy, że mamy
na nogach... japonki :/. Ale nie poddajemy się, idziemy dalej! Jak
się okazało później wcale nie było to takie głupie, bo
musieliśmy przeprawić się spory kawałek drogi przez potok. Po 45
minutach marszu przez las w końcu dotarliśmy do kilkumetrowego
wodospadu. Ucieszyliśmy się, jak dzieci, ponieważ znów
byliśmy zlani potem i dość mocno zmęczeni od wędrówki
przez wilgotną dżunglę. Obowiązkowe zdjęcia, brodzenie w
jeziorku i pod spadającą wodą. Chwila orzeźwienia, odpoczynku
i... musimy wracać, by dać naszym podopiecznym przypisane na
popołudnie leki :).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz