W tym tygodniu do lecznicy przyszedł
do nas pewien Australijczyk, komunikując, że na pobliskiej plaży
jest pies z paskudną raną nogi. Oczywiście zapakowaliśmy się do
Jego pick-up'a i pojechaliśmy sprawdzić, jak wygląda sprawa. Na
miejscu okazało się, że jest to nasz „znajomy” z zeszłego
tygodnia – labrador potraktowany nożem przez muzułmanina.
Rzeczywiście, rana nie wyglądało najlepiej – pies wyrwał sobie
sporo szwów. Problemem okazało się także jego złapanie,
ponieważ Bobby (bo tak miał na imię), był bardzo agresywny. Nie
dziwiło nas to – rana musiała być naprawdę bolesna. Na
szczęście pomogła nam tajska para z sąsiedztwa. Za pomocą noszy
w postaci starego leżaka przetransportowaliśmy psiaka do samochodu
i do lecznicy. Już z zeszłego tygodnia pamiętaliśmy, że
standardowa dawka znieczulenie, to dla Bobby'ego za mało. Mieliśmy
rację. W końcu udało nam się go położyć. Odświeżanie rany,
usuwanie martwych tkanek i szycie, które było naprawdę
wymagające – skóra, jak u niedźwiedzia, do tego igły
pozostawiały wiele do życzenia. Po dobrej godzinie, rana była już
zamknięta, a my byliśmy szczęśliwi, że wygląda tak dobrze. Co
więcej polegaliśmy tylko na sobie, ponieważ jak wiecie w weekendy
jesteśmy tu bez doktora Tey'a. Bobowi życzymy szybkiego powrotu do
zdrowia i mamy nadzieje spotkać go jeszcze kiedyś, ale w innych –
nie szpitalnych – okolicznościach.
Niedziela rano. Na dworze dopiero
wstaje słońce. Dzwoni telefon. Zaspani podnosimy słuchawkę. To
wolontariusze z lecznicy. Zrozumieliśmy tylko „cat is bleeding”.
Po chwili jesteśmy w centrum. Okazało się, że pacjentami są
jednodniowe kociaki. Dziewczyny nie umiały nam dokładnie wyjaśnić,
co jest z nimi nie tak. Przyglądamy się... hmmm... Coś dziwnego...
Ale, ale... przyglądamy się jeszcze raz. Próbujemy podnieść
jednego z kociaków. Sprawia mu to ból, poza tym nie
można wyciągnąć żadnego spośród czterech pozostałych.
Okazało się, że kociaki nadal miały pępowiny, połączone ze
sobą. Teraz jesteśmy w domu! Zakładamy kilka klem i tniemy,
wyswobadzając kolejne kociaki. Niestety jeden z nich okazał się
martwy – pępowina owinęła się dookoła jego szyi, dusząc go...
Na szczęście pozostałe są w naprawdę dobrej kondycji. Koty są
niestety bez matki, a muszą coś zjeść. Dzwonimy, dzwonimy i nic.
Po któreś z prób, w końcu odbiera. Mówimy, że
już dobrze, ale kotki muszą coś zjeść. W odpowiedzi słyszymy,
że w takim razie odbiorą je... w poniedziałek... Na szczęście po
długich wyjaśnieniach udało nam się wytłumaczyć, że sprawa
jest niecierpiąca zwłoki. Po kilkunastu minutach byli w LAW'ie z
szczęśliwą kocią mamą, a jej małe w końcu mogły się posilić.
Widzicie więc, jakie jest tu
podejście wielu osób do swoich zwierzaków. Mamy tu
cały przekrój – od muzułmanów, którzy trują
psy, podrzucając trutki na szczury, przez Tajów, którzy
na szczęście są bardziej świadomi obowiązku regularnych wizyt u
weterynarza (choć nadal zostawia to wiele do życzenia), do osób,
które naprawdę oddają całe swoje serce, by pomóc
psu, kotu, każdemu zwierzakowi, który jest w potrzebie. Oby
tych ostatnich było tu jak najwięcej!
Ajć, wielkie gratulacje dla Was za tę cierpliwość do właścicieli zwierząt i ogólnie ludzi!
OdpowiedzUsuńJa bym chyba wysiadła psychicznie po paru takich, albo ich życie skończyłoby się ciut prędzej niż było w planach pani Przeznaczenia ;-)