Od ostatniego posta
minęło trochę czasu, a my zwiedziliśmy kilka miejsc. Niestety dość
często mieliśmy problemy z internetem. Dlatego już nadrabiamy
zaległości, a na pierwszy rzut idzie Vientian.
Do stolicy przyjechaliśmy po 16.00. Sądziliśmy, że w
stolicy ceny dzięki większej konkurencji będą bardziej ludzkie. Ale
gdzie tam! Hostele mają jakieś niebotyczne stawki! W końcu udaje nam się
znaleźć miejsce w Vientiane Bagpackers za 40 tys kipów od osoby, tym
razem w pokoju grupowym. Na szczęście jest czysto, łazienki też ok, a
dzięki działającej non stop klimatyzacji, czujemy się tam, jak w
chłodni. Zrzucamy plecaki, szybki prysznic i śmigamy już tradycyjnie
zobaczyć okolicę. Trafiamy na nabrzeże, skąd po drugiej stronie Mekongu
widać Tajlandię, za którą już trochę tęsknimy ;). Rzeka coraz mniej
zachwyca czystością, ale miejsce trochę nas zaskakuje. Jak na ten
"biedny kraj" okolica wygląda całkiem nieźle, a takiego "bulwaru
zachodzącego słońca", jak go nazywamy nie powstydziłyby się nasze
nadmorskie miejscowości. Dookoła pełno straganów z jedzeniem, ciuchami,
co już jest normą. Wzdłuż rzeki jeździ mnóstwo rowerów, ludzie uprawiają
jogging. Wieczorem będą wystawione przeszkody, by zrobić tu skatepark.
Wrócimy tu, by ekipa Longa mogła się wykazać. Ruszamy dalej szukać
lokalnych atrakcji.
Trafiamy na market w centrum, gdzie już tradycyjnie można
skosztować dan z "garkuchni". Każdy z nas kupuje co innego. Furorę
robią pączki, natomiast słodycze z jednego stoiska nie mogą nam przejść
przez gardło - wszyscy zgodnie wyrzucamy ten specjał; pomieszany smak
starego jajka z mięsem i czymś jeszcze - już chyba nietoperz smakował
lepiej! Obok jest dość solidny supermarket (pierwszy, jaki widzimy w
Laosie), więc wpadamy na pomysł, by zaopatrzyć się w wino i zakończyć
dzień na nabrzeżu.
I tak mijał nam czas w stolicy tego wieczora: siedzieliśmy
rozmawiając i popijając winko, longboardziarze jeździli na deskach. W
pewnym momencie podeszło do nas kilka miejscowych osób. Z początku
myśleliśmy, że chcą od nas papierosa. Jednak okazało się, że to
wojskowi. Mundury, kałach w rękach, kajdanki. Trafiliśmy na kontrolę
narkotykową! Przeszukiwanie ciuchów, plecaków, obmacywanie gdzie się da!
Bardzo chcieli się czegoś doszukać! Nie mieliśmy się czego obawiać, ale
sytuacja nie wyglądała ciekawie, tym bardziej, że z ich łamanego
angielskiego wywnioskowaliśmy, że chcą nas zabrać na testy. "You don't
smoke cansai, you go home" - dopiero wtedy wywnioskowaliśmy, czym może
być dla nich "cansai" (jak to się pisze?!). Ale nie mieliśmy powodów, by
pozwolić się badać, nie wiedzieliśmy do końca, kim są nasi mundurowi
znajomi, czego tak naprawdę chcą i jak miałyby wyglądać takie testy. Nie
wiedzieliśmy też, gdzie mielibyśmy jechać. To Laos, słyszeliśmy różne
rzeczy o tym kraju. Mówimy, że chcemy kogoś, kto mówi po angielsku.
Telefony, kolejne tłumaczenia i ciągle "you don't smoke, you go home".
Tak minęła nam dobra godzina. My swoje, oni swoje, nikt nic nie rozumie.
Po drodze chcieli od nas jeszcze milion kipów za puszczenie do domu -
coś nam tu zaczęło śmierdzieć. W końcu po jakimś telefonie usłyszeliśmy
"ok, you go home". Uffff!!! Nareszcie! Mimo, że nie mieliśmy czego się
bać, stres był i ciśnienie nam trochę skoczyło! Wracamy do hostelu! Na
dzisiaj mamy dość wrażeń! Jeszcze po piwku przed naszym guesthousem i do łóżek!
Sobotę zaczęliśmy od solidnego śniadania kolo marketu w centrum.
Jedzenie niestety nie powalało, ale zapełniło brzuchy na większą część
dnia. Po drodze jeszcze jakieś picie i ruszyliśmy na piesze zwiedzanie
lokalnych atrakcji. Wiedzieliśmy, że nie ma ich zbyt wiele, toteż
wszystko robiliśmy bez większego spinania się. Pierwsza była czarna
stupa, kilka kroków od naszego marketu. Stąd poszliśmy w stronę Patuxai - łuku triumfalnego. Na miejscu weszliśmy na górę, skąd mieliśmy widok na
cale centrum. Oczywiście wewnątrz "pamiątek" co nie miara - można kupić
nawet książeczkę z laotańskimi chwytami gitarowymi ;). Po wyjściu
ruszyliśmy na naprawdę dłuuuugi spacer w słońcu w kierunku Złotej Świątyni. Po drodze nasz ponad dwumetrowy Kuba Cz. musiał robić postoje i
dawać się fotografować z Azjatami ;) - w każdym mieście robi niezłe
zamieszanie swoim wzrostem ;). A Złota Świątynia całkiem sympatyczna,
weszliśmy nawet do środka. Ale chyba większe wrażenie robi ze zdjęć ;).
Stąd bierzemy tuk-tuka i ruszamy do Buddha Parku. Trasa jest naprawdę
długa, głośna, pod koniec pełno dziur w drodze i kurzu. Mijaliśmy nawet
fabrykę Lao Beer ;). A sam park mimo, że betonowy i w żaden sposób nie święty robi wrażenie. Postawiony jakieś 60 lat temu przez Luang Pu park
zawiera kilkadziesiąt betonowych rzeźb Buddy, Shivy i innych buddyjskich
postaci. Najlepsze jest "jabłko", do którego można wejść przez usta i
wspiąć się na samą górę, by zobaczyć panoramę całego kompleksu.
Spędziliśmy tu trochę czasu. Jednak trzeba było wracać. Znów ta sama
droga... W końcu byliśmy na miejscu. Burczało nam w brzuchach, więc
zatrzymaliśmy się na obiadokolację w centrum. Później chwila na
odpoczynek, prysznic itp. Wieczorem skoczyliśmy jeszcze na chwilę nad
Mekong. Adam skakał po przeszkodach, Migur też przypomniał sobie
młodzieńcze lata na desce, a Micz i reszta ekipy zadebiutowała na longu
stawiając swoje pierwsze (i z pewnością nieostatnie kroki).
Niedziela to wczesne śniadanie, kupujemy jakieś pamiątki i
oczywiście musimy spóźnić się trochę na busa. Brytyjczycy są na nas
wkurzeni ;). Przesiadka na dworcu w lokalny autobus. Kolo 17.00 będziemy
w Khonglor. A droga jest ciekawa. Mamy nawet telewizorki, gdzie
puszczane są laotańskie teledyski - kręcone kamerą VHS, każdy w tym
samym miejscu, do tej samej muzyki, te same ciuchy - czad ;). Cały
autobus załadowany Laotańczykami, co przystanek wpadają ludzie oferujący
coś do jedzenia. Brakowało tylko "piwo jasne, piwo!". Zahaczyliśmy
nawet o tajskie wesele! Dziewczyny od razu zostały wzięte w taneczne
obroty, polała się wódka ;)! Pięknie! Gdyby nas nie zaczęli wołać do
autobusu, pewnie byśmy tu zostali ;)!
Kolo 17.00 byliśmy w wioseczce o nazwie Khonglor, która... Która zostanie opisana w kolejnym poście ;).